Jeśli porównamy proces tworzenia filmu z innymi formami sztuki, porównanie to zawsze wyjdzie na niekorzyść kinematografii. Poeta potrzebuje kartki papieru i długopisu, malarz płótna pędzla i farb, a rzeźbiarz skały, dłuta i młotka. Dalej twórcy nic nie ogranicza oprócz jego własnej wyobraźni. Tymczasem aby stworzyć film potrzeba by wszystkie jego części składowe współpracowały w harmonii. Od reżysera i scenarzysty aż po aktorów i obsługę planu – wszyscy muszą nie tylko objawiać talent, ale i chęć współpracy. Zresztą nawet i to nie gwarantuje sukcesu, gdyż w grę wchodzą jeszcze czynniki zewnętrzne, takie jak naciski ze strony studia filmowego, czy nawet niekorzystna aura. Tak naprawdę ciężko znaleźć film, którego twórcy nie doświadczyli mniejszych lub większych problemów na planie. Co jednak, kiedy niemal wszystkie możliwe problemy akumulują się na planie jednego filmu? Dostajemy wtedy „Wyspę doktora Moreau”, będącą jedną z największych katastrof filmowych w historii.
„Wyspa doktora Moreau” to powieść science fiction autorstwa H.G. Wellsa, opowiadająca o szalonym naukowcu usiłującym stworzyć hybrydę człowieka ze zwierzęciem. Była to ulubiona książka pochodzącego z RPA reżysera Richarda Stanleya. Stanley jako twórca filmowy debiutował pod koniec lat 80. Po nakręceniu dwóch całkiem udanych filmów na następny projekt wybrał właśnie Wyspę doktora Moreau. Przedprodukcja zajęła mu aż cztery lata. Wytwórnia zatwierdziła projekt i wyasygnowała na niego 40 mln dolarów. Stanley nie posiadał się ze szczęścia, które niestety nie trwało długo. Okazało się, że producenci za jego plecami zatrudnili do roli tytułowej legendę kina – Marlona Brando. Wprowadzało to zamieszanie w plany młodego reżysera, gdyż w jego wymarzonej wizji Moreau był postacią przypominającą Jezusa, tymczasem otyły Brando do tego wizerunku nie pasował. Dodatkowo angaż gwiazdora tak dużego formatu wprowadzał zamieszanie w planowanym budżecie, gdyż pożerał znaczną jego część. No i wreszcie aktor pokroju Brando ze względu na swój status, mógł w znaczący sposób ingerować w proces produkcji, co stwarzało dodatkowe zagrożenia. Z drugiej strony nazwisko Brando działało jak magnes. Niemal każdy aktor chciałby wystąpić u boku tej legendy.
Był to jednak dopiero początek kłopotów. Stanley dowiedział się, że wytwórnia za jego plecami próbuje dogadać się z Romanem Polańskim. Było oczywiste, że jeśli negocjacje dobiegną końca, będzie to oznaczało wykreślenie Stanleya z produkcji. Ratunek przyszedł z nieoczekiwanej strony. Podczas spotkania ze Stanleyem, Brando został oczarowany jego znajomością noweli i wizją na jej ekranizację. Na dodatek Richard Stanley był spokrewniony z Henry Mortonem Stanleyem – poszukiwaczem przygód, będącym inspiracją dla pułkownika Kurtza – jednego z głównych bohaterów powieści Josepha Conrada „Jądro ciemności”. Brando grał postać Kurtza w filmowej adaptacji zatytułowanej „Czas apokalipsy” (film również zasłynął ze względu na legendarne trudności przy jego kręceniu) i od czasu zakończenia zdjęć był zafascynowany tą postacią. Poparcie Brando scementowało pozycję Stanleya jako reżysera. Od tej pory był nie do ruszenia. Po odzyskaniu spokoju ducha Stanley ruszył ochoczo do pracy. Udało mu się podpisać kontrakty z Bruce’em Willisem i Jamesem Woodsem. Willis miał grać rozbitka trafiającego na wyspę, a Woods asystenta Moreau. Do stworzenia efektów specjalnych zatrudniony został Stan Winston. Człowiek ten odpowiadał za efekty do największych widowisk lat 80: Park Jurajski, Terminator, Obcy czy Predator. Wszystko układało się jak w bajce.
W dziewiątym odcinku drugiej serii serialu „Narcos” narrator tłumaczy, jak pewien milioner utracił swoją fortunę. „Najpierw powoli. A później… wszystko na raz”. Dokładnie taki los czekał Stanleya. Reżyser miał swój wymarzony film z wielkim budżetem, legendarnym, docenianym przez krytyków aktorem, mniej utalentowanym, ale lubianym przez masową widownię gwiazdorem i czterokrotnego zdobywcę Oskara za efekty specjalne. Niestety tuż przed rozpoczęciem zdjęć przyszedł pierwszy, pozornie mało znaczący cios. Bruce Willis zrezygnował z roli. Powodem był jego rozpadające się małżeństwo z Demi Moore. Gwiazdora czekała długa batalia rozwodowa. Szybko znaleziono zastępstwo w postaci równie sławnego i bez wątpienia bardziej utalentowanego Vala Kilmera. Niestety ten zażądał redukcji swoich dni zdjęciowych o niemal połowę. W przypadku takiego dziwacznego żądania aktor powinien zostać wyrzucony, ale Stanley miał związane ręce, gdyż wytwórnia zagroziła zamknięciem projektu w przypadku zwolnienia Kilmera. Nie było szans na nakręcenie niezbędnego materiału w ten sposób, więc pozostała jedynie opcja obsadzenia go w innej roli. Tą rolą była rola asystenta Moreau, co oznaczało zwolnienie Jamesa Woodsa. Teraz pozostało jedynie obsadzenie roli głównej. Ta przypadła znanemu z występu w serialu Przystanek Alaska, Robowi Morrowowi. I chociaż ciężko w to uwierzyć dotychczasowe przeszkody to dopiero „wolna” część tracenia przez Stanleya kontroli nad swoim opus magnum. Lawina nieszczęść dopiero się rozpędzała.
Niemal przed samym rozpoczęciem zdjęć na plan dotarła tragiczna wiadomość. Córka Marlona Brando popełniła samobójstwo. Załamany aktor w pośpiechu opuścił plan zdjęciowy, zostawiając wszystkich w niepewności, kiedy i czy w ogóle wróci. Nikt nie wiedział, co robić. Pozostało jedynie nakręcić sceny niewymagające obecności Brando i czekać na jego powrót. Niestety oznaczało to, że Stanley utracił swojego największego sojusznika. Zaraz po wyjeździe Brando rozpoczęły się agresywne naciski ze strony studia. Jakby kłopotów było mało, Val Kilmer dowiedział się, że się rozwodzi. Co gorsza, nie dowiedział się tego od prawnika czy samej małżonki, a z… telewizji. Jego żona Joanne Whalley-Kilmer ogłosiła to podczas wywiadu. Jak można się domyślić, doprowadziło to Kilmera do furii. Aktor chciał jak najszybciej opuścić plan, jednak studio nie miało zamiaru go puścić. Kilmer już przed kręceniem „Wyspy” miał reputację jednego z najtrudniejszych i najkapryśniejszych aktorów, jednak to, co miał pokazać na planie, przeszło najśmielsze oczekiwania. Aktor zaczął wyładowywać swoją frustrację na członkach ekipy i reżyserze. Czepiał się pracowników planu, wykłócał ze Stanleyem o niemal każdą scenę, stawał się agresywny, celowo spóźniał się na plan, każąc wszystkim czekać w upale i „zapominał” swoich linii dialogowych. A gdy już po długich dyskusjach zgodził się na nagranie jakiejś sceny, materiał nie nadawał się do niczego, bo aktor swoje dialogi mruczał pod nosem. Kumulacją jego złych zachowań było zgaszenie papierosa na twarzy kamerzysty. Do studia docierały coraz bardziej niepokojące wieści z planu, a Stanley odmawiał rozmowy z producentami.
Chociaż był to dopiero drugi dzień zdjęć, napięcie sięgało zenitu. Zdjęcia nie mogły być kontynuowane, ponieważ nad wyspą przechodził właśnie huragan i cały plan został zatopiony. Po przejściu nawałnicy pojawił się kolejny przestój spowodowany koniecznością naprawienia uszkodzeń. Morale członków ekipy upadały coraz niżej. Nerwowa atmosfera udzieliła się w końcu także reżyserowi, co doprowadziło do jeszcze większej eskalacji konfliktów. Toksycznej atmosfery panującej na planie w końcu nie wytrzymał odtwórca roli głównej – Rob Morrow. Aktor załamał się psychicznie i zadzwonił zapłakany do producentów, błagając o odesłanie go do domu. Producenci się zgodzili.
Po ostatniej sytuacji w studiu zapadła drastyczna decyzja. Uznano, że Stanleya trzeba zwolnić. Jeśli reżyser nie jest w stanie poradzić sobie z jednym kapryśnym aktorem, nie powinien kierować tak dużą produkcją. Stanley zareagował furią i w odwecie zniszczył wszystkie dokumenty dotyczące produkcji. Gdy już się uspokoił, podstawione auto zabrało go na lotnisko, jednak były już reżyser, zamiast wsiąść do samolotu, uciekł z płyty lotniska prosto do dżungli. Zniknięcie Stanleya spowodowało falę plotek na planie. Nikt nic nie wyjaśnił sytuacji reszcie ekipy, a sam reżyser został zwolniony z pokaźną odprawą za zachowanie milczenia, więc także nikomu nie powiedział ani słowa. Ludzie nie wiedzieli, czy film będzie kontynuowany i pozostało im jedynie czekanie w niesamowitym upale, w środku dżungli, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji.
Zniknięcie Stanleya spowodowało dalsze reperkusje. Grająca główną rolę kobiecą aktorka Fairuza Balk, urządziła telefoniczną awanturę producentom, po czym… uciekła z planu. Po przejechaniu blisko 2500 kilometrów została namierzona przez agenta, który ostrzegł ją, że jeśli nie wróci, zostanie finansowo zniszczona przez studio za złamanie warunków kontraktu i zaprzepaści swoje szanse na otrzymanie innych ról. Skruszona aktorka wróciła.
Studio rozpoczęło naprawianie dotychczasowych szkód. Nowym reżyserem został weteran Hollywood – John Frankenheimer. Został on wybrany ze względu na swoje doświadczenie (ponad 40 lat w branży), talent i co najważniejsze, niezwykle silny charakter. Frankenheimer nie był wrażliwym artystą, tylko solidnym rzemieślnikiem z nastawieniem „ma być po mojemu”. Reżyser oczywiście nie miał zamiaru brać schedy po kimś i to jeszcze w ostatniej minucie, jednak gigantyczna gaża, kontrakt na trzy kolejne filmy i możliwość pracy z legendarnym Brando przekonały go do objęcia stanowiska. Na przygotowanie Frankenheimer dostał półtora tygodnia. Pierwszą decyzją nowego reżysera było obsadzenie głównej roli. Otrzymał ją znany z serii o Harrym Potterze David Thewlis. Oprócz tego, przez półtora tygodnia przepisany został na nowo scenariusz. Aktorzy wracali do pracy nad zupełnie innym filmem.
Międzyczasie na plan powrócił Marlon Brando. Niestety wcale nie była to dobra wiadomość. Brando spędzał całe godziny w swojej klimatyzowanej przyczepie, każąc ekipie czekać na siebie w tropikalnych upałach. Było to szczególnie uciążliwe w przypadku statystów ubranych w grube i ciężkie kostiumy ludzkich hybryd. Na dodatek Brando i Kilmer rozpoczęli zimną wojnę. Rozpoczęło się od drobnego spięcia, które szybko wyskalowało do pełnoprawnego konfliktu. Każda ze stron próbowała za wszelką cenę dopiec przeciwnikowi, na czym cierpieli głównie pozostali członkowie ekipy. Statyści i pracownicy planu musieli codziennie przechodzić wielogodzinny proces nakładania makijażu, kostiumów, ustawiania oświetlenia, kamer, a następnie nerwowego czekania, czy do zdjęć w ogóle dojdzie. Pewnego dnia małostkowość obu aktorów posunięta została do tego stopnia, że obaj odmówili wyjścia ze swoich przyczep, jeśli ich oponent nie wyjdzie pierwszy. Cały dzień zdjęciowy został zmarnowany. Kilmer dodatkowo walczył też z reżyserem. Po nakręceniu ostatniego ujęcia z Kilmerem, Frankenheimer powiedział „zabierzcie tego bydlaka z mojego planu”.
O ile problemy związane z Kilmerem wiązały się głównie z jego chęcią jak najszybszego opuszczenia planu, tak Brando psuł film, angażując się w niego za bardzo. Aktor podczas kręcenia scen doznawał „olśnienia” i scenariusz był natychmiast przepisywany, aby zaspokoić jego żądania. Utrudniało to życie aktorom, bo ciągle musieli uczyć się nowych dialogów. Sam Brando nie miał zamiaru się ich uczyć w ogóle i zamiast tego używał małej słuchawki, przez którą asystent czytał mu dialogi. Niestety odbiornik potrafił odebrać lokalną stację radiową, a nawet komunikaty policyjne, a Brando bezrefleksyjne powtarzał osłupiałym aktorom, że w lokalnym supermarkecie odbywa się rabunek. Pomysły Brando były co najmniej kontrowersyjne. To on wymyślił, że jego postać ma przypominać papieża z pomalowaną na biało twarzą. Aktor zażyczył sobie także, aby jego postać nosiła na głowie wiaderko do lodu, gdyż miało to pomagać mu się schłodzić. O wiele większą zmianą było wprowadzenie postaci miniaturowej wersji Moreau, granej przez najmniejszego człowieka świata. Pierwotnie karzeł miał wystąpić w kilku scenach, lecz Brando dostał dziwnej obsesji na punkcie małego człowieka i zażądał, by ten pojawiał się z nim w każdej scenie. Studio poleciło przystawać na te różne dziwactwa, ponieważ nie chciało stracić legendy kina, więc reżyser musiał dwoić się i troić, by sprostać kaprysom gwiazdy. Brando na przykład zażyczył sobie nagle, żeby on i jego miniaturowa kopia zagrali wspólnie na pianinie utwór Chopina. Ekipa musiała więc rozpocząć poszukiwania niewielkiego fortepianu. Były jednak granice, których producenci nie chcieli przekroczyć nawet dla niego. W pewnym momencie Brando postanowił przepisać całą końcówkę filmu. Miał się pojawić końcowy twist, w którym Brando miał ujawnić, że przez cały czas był… delfinem.
Mimo wszystkich trudności na planie prace postępowały. John Frankenheimer zaciskał zęby i robił swoje. Był w końcu wynajętym człowiekiem z zadaniem dokończenia filmu i efekt końcowy specjalnie go obchodził. Nawet gdyby chciał się poświęcić bardziej, nie miał na to czasu, gdyż musiał zajmować się rozwiązywaniem problemów tworzonych przez swoje dwie kapryśne divy. Czasami reżyser był tak pochłonięty rozwiązywaniem konfliktów, że powierzał swoje obowiązki komuś innemu. Niektóre sceny reżyserował specjalista od naśladowania zwierząt. Aktor przebrany w kostium ludzkiego pawiana biegał po planie i wykrzykiwał niezrozumiałe dla nikogo komendy (kostium zniekształcał głos). W najlepszej sytuacji byli lokalni mieszkańcy pracujący na planie. Gdy zdjęcia nie odbywały z powodu kaprysów jednej z gwiazd, statyści upijali się do nieprzytomności. Na planie panował chaos.
Tymczasem Richard Stanley nie próżnował. Studio co prawda wynajęło dodatkową ochronę, z obawy przed odwetem porywczego reżysera, jednak ten znalazł sposób na powrót. Po dojściu do siebie z załamania nerwowego dostał się do obozu poprzez znajomości wśród statystów grających hybrydy. Stanley został ucharakteryzowany na ludzkiego psa i zagrał w jednej ze scen. Po zakończeniu zdjęć udało mu się także dostać na przyjęcie pożegnalne, gdzie na oczach wszystkich w niezwykle dosadnym stylu wyjaśnił Kilmerowi, co o nim sądzi.
Wszystkie te problemy spowodowały, że z planowanych czterech tygodni zdjęcia trwały niemal sześć miesięcy. Ciężko sobie wyobrazić, co musieli czuć aktorzy i członkowie ekipy pracujący w toksycznym środowisku przez tak długi okres. Na pewno nie byli zachwyceni tym doświadczeniem, ich spora część odmówiła udziału w premierze. David Thewlis do dziś nie chce filmu nawet oglądać, bo przypomina mu o jednym z najgorszych okresów jego życia.
Jak można się domyślić, sam film jest dokładnie taki jak jego produkcja. Z dziełem H.G. Wellsa ma niewiele wspólnego. Owszem, jest wyspa, jest szalony naukowiec i jego hybrydy, ale na tym podobieństwa się kończą. Film przypomina zlepek przypadkowych scen, a nie jednolite dzieło. Niektóre sceny są zwyczajnie niezrozumiałe, a aktorstwo jest po prostu tragiczne. Wyspa doktora Moreau została nominowana do sześciu złotych malin. W kategorii o najgorszą rolę drugoplanową starli się ze sobą Kilmer i Brando. „Wyróżnienie” otrzymał ten drugi. Jedynym aktorem, którego można oglądać bez zgrzytania zębami, jest jak zawsze niezawodny Ron Pearlman w roli zmutowanego kapłana. „Wyspa doktora Moreau” nie trafia ani do fanów powieści, gdyż ma z nią zbyt mało wspólnego, ani do fanów dobrego kina. Tak naprawdę jedynym powodem, dla którego ktoś mógłby chcieć obejrzeć to dzieło, to zaspokojenie czystej ciekawości, jak wyszła jedna z najbardziej kłopotliwych produkcji w historii.
Wyspa doktora Moreau spowodowała, że Stanley wycofał się z branży na ponad 20 lat. Przez ten czas zajmował się tworzeniem filmów dokumentalnych. Dopiero w 2020 roku udało mu się powrócić z bardzo udaną adaptacją prozy H.P. Lovecrafta Kolor z przestworzy. Film odniósł spory sukces i został ciepło przyjęty przez krytyków. Stanley zapowiada, nakręcenie całej trylogii filmów opartych o twórczość Lovecrafta.
Dla Kilmera udział w filmie był początkiem końca kariery. Z jednego z najbardziej rozchwytywanych aktorów, Kilmer szybko zmieniał się w pariasa Hollywood. Z dużych superprodukcji udało mu się jeszcze wystąpić w filmowej adaptacji serialu „Święty” i katastrofalnie przyjętej „Czerwonej planecie”. Okazjonalnie trafiały mu się role w mniejszych budżetowo produkcjach takich jak całkiem udane „Kiss, Kiss, Bang, Bang”, czy „Salton sea”, jednak był to cień jego dawnej kariery. Później już czekała go tylko seria kiepskich filmów prosto na DVD lub trzecioplanowe role. W 2015 roku u aktora zdiagnozowany został rak gardła. Aktor uparcie odmawiał terapii, wierząc, że pokona swój zły stan zdrowia siłą wiary. Spowodowało to pogorszenie stanu i w konsekwencji tracheotomię, przez którą aktor ma problemy z mówieniem, a nawet oddychaniem. W 2021 roku można było go zobaczyć w sequelu Top Gun.
Marlon Brando wystąpił jeszcze w dwóch kiepsko przyjętych filmach. Jego ostatnim filmem w karierze była ciepło przyjęta „Rozgrywka” z Robertem de Niro. Aktor zdążył też nagrać dialogi do gry komputerowej opartej o film „Ojciec chrzestny”, jednak ze względu na jego pogarszający się stan zdrowia, większość dialogów okazała się bezużyteczna i konieczne było zatrudnienie eksperta od naśladowania głosów. Brando zmarł w 2004 roku na niewydolność serca.
Jeśli powieść H. G. Wellsa opowiada o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą nauka, gdy człowiek zaczyna się bawić w Boga, tak film przestrzega nas o konsekwencjach, gdy otoczenie pozwala komuś na nadymanie ego do niewyobrażalnych rozmiarów. Wiele hollywoodzkich produkcji doświadczyło problemów z powodu różnic kreatywnych, konfliktów, problemów z aktorami i zwykłego pecha, jednak rzadko się zdarza, by wydarzenia przyjęły tak dramatyczną i dziwną formę, jak te na planie „Wyspy doktora Moreau”. Ciężko powiedzieć, jak wyglądałby film, gdyby pozwolono Stanleyowi go nakręcić, ale na pewno byłby to film lepszy niż ten, który dostaliśmy. Bo gorzej już się po prostu nie da.
No fajna ciekawostka, ale przyznam że lubię ten film i zawsze mi się podobał, a parę razy już go oglądałem.
Joseph Conrad, nie Camus…
Słusznie. Dzięki za zwrócenie uwagi. Już poprawione.