Street Fighter: Legenda Chun-Li – recenzja | Adaptacje gier komputerowych

Nakręcony w 1994 Street Fighter nie jest udaną produkcją, Film jest kiczowaty, infantylny, źle zagrany i ma kiepskie sceny walki. Jednak ma też pewne zalety: przypomina (momentami) materiał źródłowy, ma kilka zabawnych scen i wspaniałego Raula Julię, który mimo zżerającej go choroby, dał jedną ze swoich najbardziej pamiętnych kreacji. Całość to typowy film z gatunku „tak zły, że aż dobry”. Produkcja zarobiła trzykrotność swojego budżetu, więc rozważano kontynuację. W 2003 roku Van Damme’owi udało się zebrać większość aktorów z jedynki i projekt był bliski realizacji. Niestety z powodu pokrywających się terminów i problemów z finansowaniem filmu, projekt został porzucony. Dopiero w 2009 podjęto kolejną próbę reanimacji zakurzonej marki. Film odcina się od poprzedniego tytułu, będąc reebotem, a zarazem origin story jednej z postaci. Mimo tego Van Damme dostał propozycję występu jako Guile, z której to oferty nie skorzystał. Za kamerą stanął nasz rodak Andrzej Bartkowiak, który w tym czasie miał już za sobą jedną adaptację gry – nieudanego Dooma. Innymi słowy – twórca nieudanej adaptacji gry komputerowej bierze się za kręcenie reebota nieudanej adaptacji gry komputerowej, a gwiazdor poprzedniej części po przeczytaniu scenariusza nie ma ochoty brać udziału w tym projekcie. Co może pójść nie tak?

Miłośniczka sztuk walki i zarazem utalentowana pianistka w młodości była świadkiem porwania ojca przez przestępcę Bisona. Mija wiele lat. Bison likwiduje głowy rodzin przestępczych Bangkoku, zostając niekoronowanym królem podziemia. W tym samym czasie Chun Li zdobywa tajemniczy zwój. Jest na nim informacja, aby się udała do Bangkoku i odszukała mistrza Gena. Chun Li porzuca swoje dotychczasowe życie i wyrusza w podróż, aby odszukać tejemniczego mistrza i z jego pomocą dokonać zemsty na Bisonie.

Pierwsze co się rzuca w oczy to zmiana konwencji. Nie ma już celowego kiczu ani humoru, zamiast tego sceny silą się na powagę. Pokazana jest przemoc i to w dawce większej niż w Mortal Kombat. W filmie mamy sceny takie jak: dekapitacja mafiozów i ułożenie ich głów w stylu ostatniej wieczerzy, zatłuczenie gołymi rękami kobiety uwiązanej na line (scena niczym z filmu Psy) i wyrwanie płodu z brzucha kobiety(!). Nawet główna bohaterka nie wacha się wyrwać oprychowi broń i mu strzelić prosto w serce niczym jakiś Punisher. Bardzo to gryzie się z raczej wesołą konwencją gier w serii i zdecydowanie odbiega od poprzedniego filmu.

Samo to jeszcze nie oznacza, że film będzie zły, niestety autorzy idą dalej ze swoimi zmianami i mieszają także w mitologii. Weźmy takiego generała Bisona. W filmie nie jest on żadnym krwiożerczym dyktatorem, tylko zwykłym skorumpowanym biznesmenem. Balrog nie ma nic wspólnego boksem, jest po prostu silnorękim na usługach Bisona. Chun Li jest pianistką (fakt nie jest wspomniany w żadnej z gier) i na dodatek jest grana przez pół-azjatkę. Shadaloo to nie organizacja przestępcza a grupa inwestycyjna. Tak naprawdę oprócz imion bohaterów film nie prawie nic wspólnego z grami.

Kolejnym dużym problemem jest casting postaci. Chun Li w wieku 10 lat nie przypomina tej w wieku 15, a obie nie są w ogóle podobne do głównej aktorki, która z kolei nie wygląda nawet trochę jak jej odpowiednik z gry. Matka głównej bohaterki jest grana przez kobietę w tym samym wieku co jej córka. Jednak największą pomyłką castingową jest Chris Klein w roli hipsterskiego policjanta. Aktor znany z serii American Pie stara się grać kogoś stylowego i wyluzowanego a zachowuje się jak arogancki idiota. Chodząc, dziwnie się buja i wymawia swoje linie dialogowe z szyderczym uśmieszkiem, jakby chciał wszystkim dookoła pokazać, że nad nimi góruje. Unika kontaktu wzrokowego ze swoją partnerką, a mówiąc coś do niej, patrzy gdzieś w nieprzeniknioną dal. Zero chemii. Jest to rola z pogranicza parodii filmów policyjnych. Może aktor oglądał oryginalnego Street Fightera i pomyślał, że tego typu kreacja świetnie się wpasuje w opowieść. Grająca główna rolę Kristin Kreuk w przeciwieństwie do JCVD nawet się przykłada do swojej roli, niestety ma ona bardzo ograniczony warsztat. Podczas sceny, w której ogląda uliczny napad, aktorka wygląda, jakby się właśnie dowiedziała, że jej cała rodzina zginęła w katastrofie lotniczej. Całkiem przyzwoicie wypada Neal McDonough w roli Bisona, chociaż jest on niczym więcej jak generycznym przestępcą z dowolnego filmu sensacyjnego lat 90. Całkiem udaną rolę zalicza też Robin Shou, dla którego jest to już czwarta adaptacja gry komputerowej ( Mortal Kombat, Mortal Kombat 2, Dead or Alive).

street fighter film bison chun li
Bezbłędny casting

Choreografia walk jest tragiczna. Coś, co powinno być podstawą w filmie opartym o bijatykę leży na całej linii. W pierwszej walce ojciec głównej bohaterki uderza w korek butelki wina, co powoduje, że denko odpada, a alkohol znajdujący się w środku oblewa jego przeciwnika. Po chwili ten oblany bandzior rzuca się na ojca z łańcuchem, na co ten najpierw podpala swoją rękę od świecy(?) i łapie nią ciśnięty w niego łańcuch. Łańcuch zaczyna płonąć a ogień przenosi się na rękę przeciwnika, który zaczyna krzyczeć w agonii. Ta scena to jeden wielki błąd. Raz, że wino na pewno nie zapłonie, chyba że je wrzucimy do pieca hutniczego, dwa, że skoro najpierw ojciec podpalił własną rękę, powinna go już mocno boleć i być poparzona, trzy, że jeśli chciał podpalić przeciwnika oblanego alkoholem, mógł tę świecę rzucić w przeciwnika. A jakby tego mało, scena jest nakręcona w kiepski sposób. Chwilę wcześniej ten sam bohater przepycha się z Balrogiem stołem w jadalni. Zupełni jakby choreograf nie miał pomysłu czym wypełnić czas ekranowy. I tak przez cały film: albo nudna i przewidywana scena walki, albo coś zaskakującego głupotą. W późniejszych scenach dochodzą ordynarne sceny z linkami i co gorsza, zły montaż. Bardzo zły. Nawet ruchy znane z gier nie wychodzą, jak powinny i budzą uśmiech politowania. O ile można łatwo zrozumieć, że twórcy celowo odstawili realizm walki na rzecz jej efektywności (a przynajmniej próbowali) tak pozostają rzeczy, których w żaden sposób nie da się wytłumaczyć. Dlaczego za każdym razem, gdy Bison kogoś uderza, słyszymy nie tylko jego okrzyk bojowy, ale także ryki dzikich zwierząt? Kto uznał, że tego typu rozwiązanie będzie fajne? I co się w ogóle stało z talentem Bartkowiaka do kręcenia scen akcji. Jego filmy może i nie były arcydziełami, jednak miały naprawdę udane sceny walki. Jet Li w Romeo musi umrzeć, Steven Seagal w Mrocznej Dzielnicy i ponownie Jet Li w Od kołyski aż po grób mogą to poświadczyć. Co się stało panie Bartkowiak?

  Książę w Nowym Jorku 2 - recenzja

Scenariusz jest po prostu tragiczny. Jest to prosta historia o zemście rodem z dowolnego akcyjniaka z lat 90. Skrzywdziłeś moją rodzinę i teraz za to zapłacisz. Bohaterka dorasta, odnajduje tajemniczego mistrza, aby z jego pomocą pokonać tego złego. Nie ma nic łączącego ten skrypt a grami, oprócz jednej sceny będącej easter eggiem. Prostacki scenariusz jest dodatkowo podziurawiony gigantycznymi dziurami fabularnymi. Plan głównego przeciwnika nie ma za grosz sensu. Bison chce wykupić za bezcen biedną dzielnicę, aby urządzić tam nowoczesne osiedle. Tylko że Bison jest już niezwykle bogaty i mam gigantyczne wpływy. Ba! Na początku filmu likwiduje całą przestępczą wierchuszkę, więc może czerpać zyski z dowolnej nielegalnej działalności. Miasto należy do niego więc nie ma powodu bawić się w przekręty budowlane. Może czerpać zyski z kasyn, wymuszeń, łapówek, czy pobierać haraz od przestępców. Na pewno pochłonęłoby to mniej środków i wysiłku niż pobicie i zastraszenie kilku tysięcy mieszkańców, aby się wyprowadzili z dzielnicy. No i w jakiś sposób Shadaloo ma się na tym wzbogacić? Innym przykładem niechlujności scenariuszowej jest postać Bisona. Jest on dzieckiem irlandzkich misjonarzy, którzy osierocili go podczas pobytu w Tajlandii. Wszystko ok, ale skoro Bison jest dzieckiem wychowanym przez tajskie slumsy, to jakim cudem mówi z irlandzkim akcentem? Nie wspominając już o fakcie, że Bison to typowo irlandzko-tajskie nazwisko, prawda? Innym przykładem jest scena walki pomiędzy postacią dobrą i złą. Zły pokonuje dobrego i spuszcza mu niezły łomot. Po tej walce zły udaje się do domu, gdzie dobry już na niego czeka. Cały i zdrowy. Jakim cudem zregenerował się i dostał tam przed nim? No i jaki cel miała poprzednia walka, skoro chwilę później te same postacie ponownie walczą? Takich rażących błędów jest więcej. Oczywiście w parze z tandetnym scenariuszem idą tandetne dialogi. „Nigdy jeszcze nie byłam tak blisko…a zarazem tak daleko” czy „Życie na ulicy jest ciężkie” to tylko niektóre z mądrości, jakimi obdarza nas główna bohaterka.

Street Fighter: Legenda Chun-Li jest nie tylko złym filmem, ale także złą adaptacją. Z grami nie ma nic wspólnego oprócz imion bohaterów. Można odnieść wrażenie, że na potrzeby taj produkcji zaadaptowano scenariusz jakiegoś tandetnego akcyjniaka, który leżał w szufladzie wytwórni i się kurzył, bo nikt nie chciał go dotknąć. Na dodatek wszystko zostało zrobione bez najmniejszej ambicji. Bartkowiakowi udało się stworzyć dzieło tak nieporadne i tandetne, że przez porówanie pierwszy Street Fighter z Van Dammem wygląda jak dzieło Bergmana. Film nie zadowoli ani fanów gier, ani zwykłych widzów.

2/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *