House of the Dead Uwe Bolla – recenzja | Adaptacje gier komputerowych

Ile znacie prawdziwie przerażających horrorów? Niewiele jest takich filmów, gdyż sztuka straszenia na ekranie nie jest prosta. Można próbować poprzez niepokojące długie ujęcia niczym Kubrick lub bazować na obrzydliwych scenach i szybkim montażu niczym filmy z serii Piła. W 2003 do grona reżyserów, którym udała się ta sztuka, dołączył Uwe Boll. Oglądanie jego debiutu w dziedzinie adaptacji gier to prawdziwy horror.

Sega rave house of the dead
Na bezludnej, otoczonej złą sławą wyspie, odbywa się impreza rave. Sponsorowana przez SEGĘ i bardzo ekskluzywna – w wydarzeniu bierze udział na oko ze 30 osób

Uwe Boll jako filmowiec zadebiutował już dziesięć lat wcześniej komedią pod tytułem German Fried Movie. Po niej zrealizował trzy inne filmy po niemiecku, a następnie podjął decyzję o przeniesieniu się na rynek amerykański. Tam nakręcił kolejne trzy filmy. Żadna z jego produkcji nie zawojowała kin, jednak oglądając je po kolei, można zobaczyć rosnącą wartość produkcyjną tych dzieł. Od pierwszych filmów, które przypominają amatorskie produkcje nakręcone przez kilku kolegów w wolny weekend, przeszedł do dzieł spełniających standardy przyzwoitego filmu klasy-b. Jak do tego doszło? Otóż stało się tak dzięki luce w niemieckim prawie podatkowym. Dziwne przepisy podatkowe w Niemczech oznaczają, że każdy zamożny obywatel tego kraju inwestujący w film może odpisać sobie koszty produkcji, opóźnić płacenie podatków i ogólnie zmniejszyć obciążenie podatkowe. W uproszczeniu: niemieccy inwestorzy płacą tylko podatek od wszelkich zwrotów, które produkuje film, a ich inwestycja jest odliczana w 100%, więc dopiero w momencie, gdy film osiąga zysk, inwestor musi zacząć płacić podatek. Mało tego, można było nawet pożyczyć pieniądze na produkcje filmu i też sobie to odpisać od podatku. Wiec taki biznesmen, który właśnie obłowił się na dobrej inwestycji, i miał perspektywę wysokiego podatku do zapłaty, inwestował w zły film, a całość odpisywał sobie od podatku. Pomyślcie jakie możliwości to generuje, szczególnie jeśli wejdzie się w szemrany układ z producentem. I właśnie tę lukę w prawie podatkowym wykorzystał Uwe Boll. Po nakręceniu ostatniego ‘normalnego’ filmu, miłośnik gier Uwe Boll, podjął decyzję o przeniesieniu na ekran kinowy gier komputerowych.

Uwe boll atari koszulka
Uwe Boll na planie (Wikimedia commons)

House of the Dead jest ekranizacją gry pod tym samym tytułem. Sama gra jest tzw. celowniczkiem, czyli grą, w której w widoku z pierwszej osoby sterujemy celownikiem i strzelamy do zastępów wrogów. Przemieszczanie się naszej postaci jest automatyczne, zupełnie jakbyśmy byli pociągiem jadącym po torach, stąd angielska nazwa tego gatunku: rail on shooter. Fabuła gry jest zbliżona do serii Resident Evil. Dr Roy Curien jest zafascynowany naturą śmierci i możliwością odwrócenia jej procesu. Spowodowane jest to śmiertelną chorobą jego syna. Jego eksperymenty staja się coraz dziwniejsze a sam doktor przejawia coraz większe objawy niezdrowej obsesji. Pewnego dnia agent tajnej rządowej agencji AMS, dostaje wiadomość z prośbą o pomoc od swojej narzeczonej, która pracuje w laboratorium Curiego. Agent po przybyciu na miejsce zastaje całe hordy zombie, wyprodukowanych w laboratoriach naukowca.

Fabuła filmu jest nieco inna. Grupka przyjaciół kupuje bilety na imprezę rave, mającą odbyć się na odludnej wyspie. Niestety spóźniają się na łódź i zmuszeni są poszukać alternatywnego środka transportu. Znajdują go, wynajmując transport od dwóch przemytników. Po przybiciu na Isla del Morte (Wyspa Śmierci), odkrywają, jedynie pustą scenę. Z powodu braku transportu zmuszeni są zostać. Jednak w nocy nieoczekiwanie pojawiają się zombie i zaczynają ich zabijać jednego po drugim…

jurgen prochnow House of the dead
Najbardziej znanym aktorem w obsadzie jest Jurgen Prochnow, który upodobał sobie kieskie adaptacje gier. Widzieliśmy go także w Wing Commander.

House of the Dead jest kopalnią najgorszych klisz zaczerpniętych z różnych horrorów, złego aktorstwa, dziur scenariuszowych, dziwnych motywacji postaci oraz tandetnych efektów specjalnych. Na dodatek wszystko okraszone jest kompletnie niepasującą do filmu ścieżką dźwiękową. Oglądając nawet bardzo zły film, można w nim czasami odnaleźć coś pozytywnego. Jedyny pozytyw tego filmu to stosunkowo krótki czas trwania. Spójrzmy na te pierwsze kilka scen. Nastolatki w roli głównej. Alkohol i seks. Niepotrzebne rozdzielanie się. Otoczona złą sławą wyspa i ignorowanie wskazówek, że wydarzyło się na niej coś złego. A wszystko przyprawione denerwująco złegym aktorstwem.

Oczywiście Uwe Boll nie miał zamiaru zostawiać naszych bohaterów, bez żadnej broni i szczęśliwie się okazało, że ich pan od transportu jest przemytnikiem broni. Kiedy postacie już zdobywają broń, nagle mają idealną celność, lepsza nawet niż ich koledzy z serialu The Walking Dead i każdy strzał to headshot (a mówimy tu o grupce studentow, a nie najemników). Jednak bohaterowie Bolla są nawet lepsi, gdyż mają wpisany kod na nieskończoność amunicji! Oczywiście samo wymierzanie headshotów do napierających hord, nie byłoby takie ciekawe, więc Boll, uatrakcyjnia te sceny, jak może. A to bez żadnego wyraźnego powodu, akcja nagle się zatrzymuje, a kamera robi ‘Matrix’ wokół postaci, a to ponownie bez żadnego powodu dostajemy wmontowany fragment prawdziwej gry (?). Po prostu. Nie ma w tym żadnego celu, bardziej to przypomina styl edycyjny stosowany przez youtuberów do swoich recenzji, gdzie starają się oni pokazać, różnice i podobieństwa między filmem a grą. No ale tam ma to uzasadnienie a tutaj żadnego. I nie myślcie, że to jakieś mrugniecie okiem do widza czy coś w tym rodzaju. W filmie jest 32 takich klipów z gry, z czego 26 jest wciśnięte w 10-minutową scenę akcji.

  State of Mind - recenzja

Uwe Boll potrafi popsuć wszystko – nawet końcowy twist. Okazuje się ze za wszystkim stoi szalony naukowiec, dla którego wyspa była bazą/laboratorium. Czyli podobnie jak w grze. Jednak na końcu, kiedy główny bohater przedstawia się, okazuje się, że to on nosi nazwisko szalonego naukowca z gry. Nawet nie chce mi się myśleć, na ilu poziomach ten twist nie ma sensu. To trochę tak jakby Raiden na końcu filmu Mortal Kombat przedstawił się jako Shao Kahn.

House of the dead montaż
Postacie idą sobie przez las, nagle widzimy jednosekundowe ujęcie z gry, po czym…postacie idą sobie dalej

Teraz na chwile wrócę do postaci naszego reżysera. Uwe Boll posiada dwie bardzo wyraźne cechy osobowości: jest konfrontacyjny i ma osobliwe poczucie humoru. Pierwsza z tych cech ujawniła się wielokrotnie, a to wyzywał swoich krytyków na pojedynek bokserski, a to ubliżał swoim fanom, za to, że nie chcieli mu sfinansować filmu na Kickstarterze. Drugą natomiast pokazał przy okazji swoich niektórych filmów. Dla przykładu w filmie Postal ma on małe cameo – gra samego siebie. Kiedy dziennikarz pyta go, jak udaje mu się finansować swoje filmy, Boll odpowiada, że robi to z nazistowskiego złota zrabowanego żydom. Nie każdemu musi to przypaść do gustu, ale taki już Boll jest. A dlaczego o tym piszę? Bo w 2008 Uwe wydał House of the Dead – Directors Cut. Żeby było jeszcze dziwniej, film ma podtytuł Funny Edition„. Zamiast tradycyjnej wersji reżyserskiej z większą ilością scen i poprawionymi błędami, Uwe przerobił film na parodię. Do scen zostały dodane komiksowe dymki nabijające się z różnych aspektów filmu oraz w zamierzeniu twórcy ‘zabawne’ dźwięki typu pierdy albo dźwięki śmiejącej się publiczności, rodem z sitcomów. Dodano też nowy prolog, w którym terroryści ISIS chcą zabić Uwe, na co on odpowiada, że ma to gdzieś. Wtedy terroryści grożą, że pokażą mu jego filmy, na co reżyser zaczyna błagać o litość. W zasadzie film ogląda się jak jedna z tych prześmiewczych recenzji na YouTube. Tyle że humor może nie trafić do każdego. Kilka żartów jest udanych, ale wklejanie dźwięku pierdu za każdym razem, kiedy jakaś postać się pochyla jest dziecinne. Wiekszość scen opatrzona jest też komentrzem Bolla. Niektóre sceny zostały podmienione na tzw. bloopersy (nieudane sceny). Jednak i tak jest lepiej niż w oryginalnej wersji, która czasami jest tak głupia, że aż denerwuje.

Funny edition house of the dead
Chmurki komiksowe, pierdy, sitcomowy śmiech i nabijanie się z własnej twórczości, to cechy „funny edition”

W 2005 powstała kontynuacja filmu pod tytułem House of the Dead 2: Dead Aim. Film w bardzo luźny sposób łączy się z fabułą jedynki. Poznajemy ojca Rudy‘ego, czyli jednego z dwojga ocalałych ludzi poprzedniej części. Prowadzi on eksperymenty, które doprowadzają do epidemii zombie. Następne poznajemy komandosów, którzy będą musieli dostać się do zainfekowanego uniwersytetu, celem pobranie próbki krwi od pacjenta zero. Przyznam się bez bicia, że mało nie przysnąłem, gdyż mnie po prostu znudził. Film wydaje się nieco lepsza od jedynki, jednak cytując Jamesa Rolfe (AVGN), to trochę tak jak byśmy powiedzieli, że kupa, którą zrobiliśmy dzisiaj, była lepsza od kupy zrobionej w zeszłym tygodniu. O ile jedynka aż irytowała swoją głupotą, tak dwójka usypia swą zwyczajnością. Najłatwiej porównać ją do tanich produkcji kanały Sy-Fy.

house of the dead 2 film
To nie gra na Playstation 1, to House of the Dead 2, ze swoimi efektami specjalnej troski

Film House of the Dead (zgodnie z planem?) nie zarobił na siebie, a Uwe Boll już szukał kolejnych chętnych do niepłacenia niemieckich podatków, gdyż swój następny projekt postanowił wykonać z jeszcze większym rozmachem i budżetem. Adaptacja strzelanki Segi została zmarnowana, ale przynajmniej wiemy że nauczony doświadczeniem reżyser, nie popełni drugi raz tych samych błędów. Prawda?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *