Thimbleweed Park to gra przygodowa, która powstała dzięki zakończonej sukcesem kickstarterowej kampanii legendarnych twórców z LucasArts games – Rona Gilberta i Gary’ego Winnicka. Tytuł jest duchowym następcą poprzednich gier tego duetu: Zak McKracken, Maniac Mansion i The Secret of Monkey Island. Czy udało im się stworzyć grę godną ich najlepszych dzieł?
Do miasteczka Thimbleweed przybywa dwójka agentów FBI – Ray i Reyes. Ich zadaniem jest rozwikłanie sprawy morderstwa. Nie wiadomo, kim jest denat, jednak tropy prowadzą do kilku osób. Chuck to niedawno zmarły właściciel największej w okolicy firmy. Ransome to klaun i stand-uper, który w wyniku klątwy nie może usunąć makijażu. Delores to siostrzenica Chucka, która po latach nieobecności wraca do Thimbleweed na pogrzeb i odczytanie testamentu. Franklin to ojciec Delores i brat Chucka. Jakiś czas temu został zamordowany w lokalnym hotelu i teraz jest duchem błąkającym się po korytarzach budynku. Sterując naprzemiennie piątką postaci (Ray, Reyes, Delores, Ransome, Franklin), musimy rozwikłać zagadkę morderstwa i wyjaśnić tajemnicze wydarzenia mające miejsce w Thimbleweed.
Krótko po rozpoczęciu rozgrywki historia z prostego kryminału zmienia się w wielowątkową opowieść pełną tajemnic i zwrotów akcji. Czy niedawna śmierć właściciela olbrzymiej fabryki ma związek ze sprawą? Dlaczego mieszkańcy Thimbleweed ciągle wspominają o ‘piorących mózgi’ falach rafiowych? Czemu kilku niespokrewnionych ze sobą urzędników miejskich wygląda identycznie? Zagadek do wyjaśnienia i związanych z nimi zwrotów akcji jest sporo. Scenarzyści w niezwykle udany sposób łączą wciągającą intrygę kryminalną z niemal surrealistycznym poczuciem humoru znanym z gier Monkey Island. Zakończenie historii może być bardzo kontrowersyjne dla niektórych graczy, jednak widać, że twórcy od początku kierowali fabułę ku takiej konkluzji, a nie dolepiali ją na siłę, aby nas tylko zaskoczyć.
Jeśli chodzi o rozgrywkę, to mamy do czynienia z klasyczną przygodówką naśladującą produkcje LucasArts z lat 80. i 90. Wszystko jest tu takie same: pixelartowa grafika, interfejs oparty o czasowniki (otwórz, podnieś, użyj, pociągnij) i inwentarz w postaci małych ikonek reprezentujących dany przedmiot. Najważniejszą nowością jest to, że wszystkie postacie są odgrywane przez aktorów głosowych. I trzeba przyznać, że aktorzy spisują się znakomicie. Drugą ważną zmianą, jest dodanie listy zadań do wykonania. Pozornie niewielki dodatek diametralnie zmienia rozgrywkę. Gdy utkniemy w jednej z dawnych przygodówek, pozostaje nam błądzenie i sprawdzanie wszystkiego na wszystkim, lub sięgnięcie po solucję. Tutaj ten problem praktycznie nie występuje. Jeśli nie wiemy co zrobić dalej, wystarczy sprawdzić jakie zadania mamy jeszcze do wykonania. Jest to bardzo duże ułatwienie, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że przez większość gry mamy do dyspozycji aż pięć postaci, a niektóre zadania wymagają zaangażowania więcej niż jednej osoby. Sprawdzenie listy w delikatny sposób naprowadza nas na właściwy trop, nie odbierając jednocześnie frajdy z rozwikłania samemu kolejnej zagadki.
Gra jest pełna nostalgicznych nawiązań. W pewnym momencie jedna z postaci mówi, że gdyby to była gra autorstwa Sierry, to pewnie by zginęła (w przeciwieństwie do gier Sierry, produkcje LucasArts pozbawione były możliwość zginięcia, lub zapędzenia się kozi róg). Czwarta ściana w grze nie jest burzona, tylko dosłownie anihilowana. Już na samym początku agenci FBI oceniają czas zgonu na podstawie…rozpikselowania denata. W niektórych pomieszczeniach możemy znaleźć maleńkie białe kropeczki nazwane ‘cząstkami kurzu’. W fabule nie mają one większego znaczenia, są po prostu żartem nawiązującym do tzw. pixel huntingu, czyli umieszczania przez twórców gier przedmiotów tak małych, że wypatrzenie ich na planszy i najechanie na nie kursorem graniczyło z cudem. Gra nawiązuje też do dziesiątek różnych filmów i seriali z lat 90. Od Archiwum X, poprzez Simpsonów i Twin Peaks, aż po Star trek. Miłośnicy retro klimatów i doszukiwania się różnego rodzaju nawiązań będą wniebowzięci. Jednak co najważniejsze to wszystkie aluzje i referencje nigdy całkowicie nie przesłaniają głównej fabuły. Gra na pewno nie jest zwykłą próbą żerowania na nostalgii.
Zagadki w większości są przemyślane. Owszem, czasami wymagane jest nieszablonowe myślenie, jednak łamigłówki nigdy nie są wyssane z palca i nie czujemy się po ich rozwiązaniu oszukani. Warto też podkreślić, że nie ma narzuconej jednej właściwej kolejności ich rozwiązywania, co powoduje, że gra nie jest linearna.
Thimbleweed Park zapewnia jakieś 10 godzin grania, jednak jeśli nie korzystamy z podpowiedzi, czas ten może się nawet podwoić. W grze jest cała tona dialogów i scenek, które nie wnoszą zbyt wiele do przebiegu fabuły, jednak ich odkrywanie sprawia dużo radości. Dla graczy dopiero rozpoczynających zabawę z grami przygodowymi przygotowano ułatwony poziom trudności, w którym trudniejsze zagadki nie wystepują.
Gra to nie tylko list miłosny do miłośników starych przygodówek, ale także bardzo udany tytuł bez całego bagażu nostalgii. Fabuła miesza ze sobą inteligentny humor ze wciągającą intrygą i daje nam do dyspozycji galerię naprawdę barwnych postaci. Widać, że twórcy włożyli w tę produkcję serce. Thimbleweed Park na pewno dorównuje, jeśli nie przewyższa najlepsze gry autorstwa LucasArts. Mam nadzieję, że Gilbert i Winnick nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.