Alex Garland jest bardzo utalentowanym twórcą. Na jego koncie znajdują się filmy takie jak: Anihilacja, Ex Machina czy bardzo udany serial Devs. Z takim portfolio, wydawać by się mogło, że każdy jego kolejny projekt będzie czymś wyjątkowym. Niestety omawiany niżej film jest wyjątkiem od reguły.
Młoda wdowa, Harper Marlowe, wynajmuje wiejską rezydencję. Powodem ucieczki od cywilizacji jest chęć zapomnienia o traumie. Po ostatniej awanturze jej porywczy mąż popełnił samobójstwo, a kobieta obwinia się o tragedię. Dwutygodniowe odcięcie od świata ma sprawić, że bohaterka zapomni o demonach przeszłości. Niestety wioska, w której przyjdzie jej się zatrzymać, opanowana jest przez najgorszy typ potwora, jaki chodzi po ziemi – mężczyzn!
Ciężko się oprzeć wrażeniu, że w zamierzeniu film miał być odpowiedzią na horrory Jordana Peele’a, tyle, że zamiast rasizmu na warsztat miała trafić toksyczna męskość. Jednak „Uciekaj” i „To my” to filmy o ciekawej fabule, w której komentarz społeczny przemycany jest przy pomocy inteligentnych i subtelnych aluzji. Tymczasem reżyser Men swoje przesłanie zwyczajnie wciska widzom do gardła.
Każdy ze spotkanych przez Harper mężczyzn to łajdak i drań. Ksiądz, który chce jej pomóc, po kilku minutach rozmowy oskarża ją o spowodowanie tragedii, bo przecież „mężczyźni biją kobiety” a „kobieta powinna wybaczać”. Właściciel domu narzuca się z płaceniem za drinka mimo kilkukrotnej odmowy. Policjant wypuszcza schwytanego na gorącym uczynku ekshibicjonistę, gdyż brakuje mu „dowodów” (bo przecież słowo kobiety się nie liczy). Pojawia się też młody agresywny mężczyzna, aby nie było wątpliwości, że mizoginia jest przenoszona z pokolenia na pokolenie. I tak dalej. Każdy z mężczyzn, z którymi Harper wchodzi w interakcję, istnieje tylko po to, żeby rozniecić jej depresję i poczucie winy.
Problemem jest też brak wyrazistych postaci. Co można powiedzieć o głównej bohaterce po obejrzeniu filmu? Dosłownie nic. Nie wiemy, jakie ma pasje, marzenia, życiowe i cele. Wiemy tylko, że jest w depresji po śmierci męża. Jeszcze bardziej karykaturalne są postacie tytułowych „mężczyzn”. Cała ich osobowość sprowadza się do jednej negatywnej cechy. Może tutaj argumentować, że scenarzysta napisał je tak celowo, gdyż w taki sposób postrzega ich Harper. Możliwe. Tylko dlaczego znajdująca się w centrum opowieści główna bohaterka także nie ma żadnej osobowości?
Filmy Jordana Peele mają jeszcze jedną przewagę nad filmem Garlanda. Nawet pozbawione wszystkich nawiązań do rasizmu, wciąż się bronią wciągającą fabułą, przypominającą najlepsze odcinki Strefy Mroku. Niestety scenariusz Men jest pusty niczym wydmuszka. Zamiast tworzenia zgrabnej fabuły, Garland jest zainteresowany kreowaniem artystycznych metafor, które w końcowym rozrachunku nie mają zbyt dużego sensu. Nawet gdy oglądamy alegoryczny finał, w którym pojawiają się iście cronenbergowskie efekty specjalne, twórca wciąż z uporem maniaka bije nas po głowie tym samym motywem – mężczyźni są źli i przekazują sobie mizoginię z pokolenia na pokolenie. A ta zero-jedynkowa warstwa wierzchnia jest tak naprawdę pustą skorupą, pod którą nie kryje się nic.
Od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić. Ujęcia są piękne i niepokojące. Nie zawodzą także aktorzy. Wcielająca się w główną bohaterkę Jessie Buckley (The Devil in me) pokazuje cały zakres wiarygodnych emocji. Nie ustępuje jej na krok Rory Kinnear grający tytułowych mężczyzn. Kinnear wciela się w prawie wszystkich napotykanych przez Harper mieszkańców wioski i robi to tak dobrze, że zapominamy, że gra ich jedna osoba. Do zalet należy zaliczyć także nieliczne efekty specjalne.
Men miał być horrorem pokazującym piekło patriarchatu. Pomysł był dobry, niestety wykonanie zawodzi po całej linii. Garland jest niczym iluzjonista wykonujący tajemnicze gesty, po to, by na końcu numeru nie wyciągnąć królika z kapelusza. Oprócz kilku niepokojących scen i dobrego aktorstwa film nie ma nic ciekawego do zaoferowania.
4/10
The Devil in Me – Recenzja gry z serii The Dark Pictures Anthology