Większość wczesnych adaptacji gier komputerowych (Street Fighter, Super Mario, Double Dragon, Mortal Kombat) cechuje to, że całkowicie polegają na popularności gier, w których praktycznie nie ma historii. Owszem, marka jest rozpoznawalna, jednak scenarzyści filmu muszą sporo nakombinować, aby wypełnić fabularne czarne dziury. W przypadku adaptacji Wing Commander nie powinno być to problemem, gdyż jest ona oparta o serię gier, które są tak naprawdę interaktywnymi filmami. Franczyza dorobiła się dziesięciu tytułów (w tym dwóch spin-offów), a większość z nich została życzliwie przyjęta, zarówno przez krytyków jak i społeczność graczy. Na dodatek na fotelu reżysera zasiadł Chris Roberts, czyli twórca i reżyser większości gier z serii. Co mogło pójść nie tak?
W roku 2654 toczy się międzygwiezdny konflikt między ludźmi a obcą rasą o nazwie Kilrathi. Ludzie próbowali różnych rozwiązań dyplomatycznych, jednak druga strona nie jest zainteresowana negocjacjami. Porucznicy: Christopher Blair i Todd Marshall właśnie ukończyli akademię wojskową i są w drodze na swoją pierwszą misję. Podróżują na pokładzie małego statku, dowodzonego przez kapitana Jamesa Taggarta. Za zadanie mają dostać się na pokład krążownika TCS Tiger Claw gdzie obejmą nowe stanowiska. Niestety ich statek zostaje wyciągnięty do dziury grawitacyjnej, a komputer nawigacyjny zostaje zniszczony. Podczas gdy załoga próbuje jego naprawy, Blair wyprowadza statek z niebezpieczeństwa, samemu wyliczając parametry skoku w nadprzestrzeń. W tym samym czasie Kilathri podbijają bazę kosmiczną i zdobywają chip z koordynatami Ziemi. Blair i Marshall po dotarciu do swojego nowego statku dostają rozkaz niemalże samobójczej misji opóźnienia statków wroga i odzyskania chipa.
Do mocnych stron filmu należy zaliczyć całą mitologię. Widać, że uniwersum jest mocno rozbudowane, ze swoimi regułami, rasami, wojnami i zwyczajami. Efekty specjalne są przeciętne. Nie są obrzydliwie tandetne, ale nie dorastają do pięt innym, nawet starszym filmom science fiction. Niestety na tym pozytywy się kończą. Wszystko pozostałe w tym filmie leży: drewniane aktorstwo, absurdalny scenariusz, głupie dialogi i bardzo źle napisany romans. W głównej roli występuje Freddie Prinze Jr. Występ ten to wzorowy przykład braku zdolności aktorskich i charyzmy ekranowej. Jak powiedział jeden z recenzentów “Freddie Prinze, nie byłby w stanie dowodzić skrzydełkami w KFC”. W jego partnera wciela się Matthew Lillard. Jego rola to stereotypowy głupkowaty comic relif. Trochę szkoda drugiego planu, na którym widzimy doświadczonych aktorów takich jak David Suchet (Poirot) czy Jurgen Prochnow (Das Boot). Ten ostatni zresztą grał już w jednej grze z cyklu, aczkolwiek była to zupełnie inna postać. Niestety nawet tacy weterani się marnują, wypowiadając dialogi napisane przez 6-latka – „musisz odnaleźć siebie, wtedy będziesz mógł dokonać wszystkiego”.
Błędy aż biją po oczach. Podczas gwiezdnej podróży kapitan nagle krzyczy, że w pobliżu znajduje się niszczyciel, więc wszyscy zamierają w przerażeniu, wsłuchując się w pikający radar. Na statku zapada cisza, niektórzy nawet wstrzymują oddech w przerażeniu. Twórcom chyba nikt nie powiedział, że kosmosie dźwięki się nie rozchodzą i mogą sobie na statku nawet dyskotekę urządzić… Innym przykładem jest scena podrabiająca Top Guna. Małe statki bojowe, startują z dużego statku w identycznym stylu jak odrzutowce z lotniskowców. Po rozpędzeniu się i dojechaniu do krawędzi lekko opadają za nią. W kosmosie. Gdzie nie ma grawitacji. No ale, czego oczekiwać po filmie, którego twórcy nie umieją nawet poprawnie przeliterować nazwisk swych głównych postaci na hełmach.
Film oprócz głupoty pełen jest klisz i banałów. Postacie to: syn bohatera wojennego (z obowiązkowym kompleksem), lekkomyślny pilot, comic relief, wrzeszczący na wszystkich dowódca i ładna pani pełniąca rolę obiektu westchnień. Nie dowiadujemy się natomiast nic na temat wrogów i jeśli nie graliśmy w grę, nie wiemy, czemu tak naprawdę chcą zniszczyć ludzkość.
Film zaliczył finansową klapę, zarabiając zaledwie $11 mln przy $30 milionowym budżecie. Straty byłby zapewne dużo większe, gdyby nie Gwiezdne wojny. Kiedy gruchnęła wiadomość, że Lucas kręci kontynuację swojej kultowej trylogii SF, fani prawie oszaleli ze szczęścia. W epoce dopiero raczkującego Internetu wytwórnia wykonała bardzo sprytny ruch i wyświetlała zwiastun do Epizodu I, jedynie przed trzema filmami, a jednym z nich był Wing Commander. Wielu ludzi kupowało bilety tylko po to, aby obejrzeć zwiastun i wyjść.
Wing Commander, to bardzo nieudana adaptacja. Historia jest nudna, postacie jednowymiarowe a dialogi niezamierzenie śmieszne. A najbardziej boli to, że to właśnie ten tytuł miał wszystko, czego potrzeba adaptacji. Były gotowe scenariusze, które można było przenieść bezpośrednio z gier i rozbudowana mitologia. U steru stał twórca oryginalnych gier, a na drugim planie pojawili się świetni aktorzy. I wszystko zostało koncertowo popsute. Ciężko zrozumieć dziwne decyzje castingowe (zastąpić Marka Hamilla Freddiem Prinze?!), czy zmiany niektórych elementów mitologii. No, ale jeśli gość, który wymyślił od podstaw całą franczyzę, nie potrafi dopilnować, żeby imiona jego głównych bohaterów były poprawnie literowane, to możemy mówić albo o niekompetencji, albo o sabotażu. Wing Commander to filmowa chała, która możecie znaleźć gdzieś w koszu z przecenionymi filmami DVD. Nie nadaje się ani dla miłośników gier, ani dla zwykłych widzów. Tego filmu najlepiej unikać jak ognia.