Większość wczesnych adaptacji gier komputerowych (Street Fighter, Super Mario, Double Dragon, Mortal Kombat) cechuje to, że całkowicie polegają na popularności gier, w której praktycznie nie ma historii. Owszem, marka jest łatwo rozpoznawalna, ale tak naprawdę scenarzyści filmu muszą improwizować, wypełniając fabularne czarne dziury. W przypadku Wing Commander nie powinno być to problemem, ponieważ film oparty jest na serii gier, które są tak naprawdę interaktywnymi filmami. Marka rozpoczęła swój żywot we wczesnych latach 90. jako kosmiczny symulator z rozbudowaną fabułą, ale wkrótce nowe technologie (CD-Rom, FMV) spowodowały, że aspekt filmowy stał się dominujący. To już nie była gra przeplatana fragmentami filmu – był to film przeplatany fragmentami gry. W przeciwieństwie do wielu gier FMV obsada Wing Commander była imponująca i składała się z prawdziwych aktorów. Na ekranie mogliśmy zobaczyć Marka Hamilla, Johna Rhysa Davisa, Clive Owena, Malcoma Macdowella, Jürgena Prochnowa, Johna Hurta czy wreszcie Christophera Walkena. Franczyza dorobiła się 10 tytułów (w tym 2 spin-offy) a większość z nich została życzliwie przyjęta, zarówno przez krytyków jak i społeczność graczy. Na fotelu reżysera zasiadł Chris Roberts, czyli twórca i reżyser większości gier z serii.
W roku 2654 toczy się międzygwiezdny konflikt między ludźmi a obcą rasą o nazwie Kilrathi. Ludzie próbowali różnych rozwiązań dyplomatycznych, ale druga strona nie jest zainteresowana negocjacjami. Porucznicy: Christopher Blair i Todd Marshall właśnie ukończyli akademię wojskową i są w drodze na swoją pierwszą misję. Podróżują na pokładzie małego statku zaopatrzenia Diligent, dowodzonego przez kapitana Jamesa Taggarta. Ich główną misją jest dostać się na pokład krążownika TCS Tiger Claw gdzie obejmą nowe stanowiska. Niestety ich statek zostaje wyciągnięty do dziury grawitacyjnej, a komputer nawigacyjny zostaje zniszczony. Podczas gdy załoga próbuje jego naprawy, Blair wyprowadza statek z niebezpieczeństwa, samemu wyliczając parametry skoku w nadprzestrzeń. W tym samym czasie Kilathri podbijają bazę kosmiczną i zdobywają chip z koordynatami ziemi. Blair i Marshall po dotarciu do swojego nowego statku dostają rozkaz niemalże samobójczej misji opóźnienia statków Kiltach i odzyskania chipa.
Podobno, jeśli chcesz kogoś skrytykować, powinieneś najpierw zacząć od komplementu, po to, by dopiero po nim przekazać złą wiadomość. Spróbujmy. Do mocnych stron filmu należy zaliczyć całą mitologię. Widać, że uniwersum jest mocno rozbudowane, ze swoimi regułami, rasami, wojnami i zwyczajami. Efekty specjalne wypadają średnio; nie są obrzydliwie tandetne, ale nie dorastają do powstałych wiele lat wcześniej Gwiezdnych wojen czy kolejnych odsłon Star Treka. Najbliżej im do telewizyjnego serialu SF takiego jak Batttlestar Galactica. Cechuje je plastikowość, która przypomina gry komputerowe z tamtego okresu. Mam jednak wrażenie, że nie o taki efekt twórcom chodziło. No dobrze, przejdźmy do negatywów: cała reszta! Wszystko w tym filmie leży: drewniane aktorstwo, absurdalny scenariusz, debilne dialogi i bardzo źle napisany romans. Film usiłuje wymieszać ze sobą wiele różnych gatunków. Oprócz oczywistych nawiązań do Gwiezdnych Wojen i Star Treka mamy także sceny zapozyczone z filmów takich jak: Żołnierze Kosmosu oraz Top Gun. Autorzy pokusili się też o skopiowanie scen walki łodzi podwodnych. Czasami takie kombinacje działają, niestety nie w tym przypadku. Aktorsko, cały pierwszy plan leży, gdyż w głównych rolach obsadzono Freddiego Prizne’a Jr. oraz Mathew Lillarda. Ten aktorski dream team najbardziej znany jest z występów w filmowej wersji przygód Scooby Doo. Freddie Prinze jest w ogóle jakimś ewenementem, gdyż pojawił się na aktorskiej scenie w drugiej połowie lat 90. i od razu wskoczył do pierwszej aktorskiej ligi, zostając ulubieńcem nastolatek. Niestety wraz z rosnącą popularnością nie rosły jego zdolności aktorskie i praktycznie każdy film z jego udziałem był oceniany negatywnie. Występ w Skrzydlatym Dowódcy to nie tylko brak zdolności aktorskich, ale także popisowy pokaz braku charyzmy ekranowej. Jak powiedział jeden z recenzentów “Freddie Prinze, nie byłby w stanie dowodzić skrzydełkami w KFC”. Jego partner nie wypada dużo lepiej. Typowy głupkowaty comic relif. Trochę szkoda drugiego planu, na którym widzimy doświadczonych aktorów takiej jak David Suchet (znany z grania postaci Poirota w adaptacjach Agaty Christie) czy Jurgen Prochnow. Ten ostatni zresztą grał już w jednej grze z cyklu, aczkolwiek była to zupełnie inna postać. Niestety nawet tacy weterani się marnują, nie mając czego zagrać. Kiedy tacy solidni aktorzy muszą wypowiadać dialogi napisane przez 6-latka, to człowiek aż żal ogarnia („musisz odnaleźć siebie, wtedy będziesz mógł dokonać wszystkiego„).
Jak już wspomniałem, film miesza ze sobą różne gatunki. Jednym z nich jest stereotypowa scena z dowolnego filmu o łodziach podwodnych. Reżyser chyba jednak zapomniał, że wciskanie takich gatunków musi mieć jednak sens w kontekście całego filmu. Nie sposób tutaj się nie podrapać po głowie, a nawet skrzywić z grymasem, kiedy podczas gwiezdnej podróży kapitan nagle krzyczy, że w pobliżu znajduje się niszczyciel, więc wszyscy zamierają w przerażeniu, wsłuchując się w pikający radar. Na statku zapada cisza, niektórzy nawet wstrzymują oddech w przerażeniu. Twórcom chyba nikt nie powiedział, że kosmosie dźwięki się nie rozchodzą i mogą sobie na staku nawet dyskotekę urządzić…
Podobnie możemy się skrzywić, widząc scenę podrabiającą Top Guna. Małe statki bojowe, startują z dużego statku w identycznym stylu jak odrzutowce z lotniskowców. Po rozpędzeniu się i dojechaniu do krawędzi lekko opadają za nią. W kosmosie. Gdzie nie ma grawitacji. No ale, czego oczekiwać po filmie, którego twórcy nie umieją nawet poprawnie przeliterować nazwisk swych głównych postaci. A skoro już jesteśmy przy postaciach, to dziwaczny zwyczaj udawania, że polegli w boju towarzysze nigdy nie istnieli, jest obrzydliwy.
Film oprócz głupoty pełen jest klisz i banałów. Syn bohatera wojennego, który zawsze żył w cieniu ojca, lekkomyślny pilot, który jest używany jako comic relief, dowódca, który zachowuje jak stereotypowy szef-furiat z filmów policyjnych, romans między głównym bohaterem i piękną twardą towarzyszką. Nie dowiadujemy się natomiast nic na temat wrogów i jeśli nie graliśmy w grę, nie wiemy, czemu tak naprawdę chcą oni zniszczyć ludzkość.
Film poległ w box office, zarabiając zaledwie $11mln przy budżecie $30mln. Straty byłby zapewne dużo większe, gdyby nie Gwiezdne wojny. Kiedy gruchnęła wiadomość, że Lucas kręci kontynuację swojej kultowej trylogii SF, fani prawie oszaleli ze szczęścia. W epoce dopiero raczkującego internetu wytwórnia wykonała bardzo sprytny ruch i wyświetlała zwiastun do Epizodu I, jedynie przed trzema filmami, a jednym z nich był Wing Commander. Wielu ludzi kupowało bilety tylko po to, aby obejrzeć zwiastun i wyjść.

Wing Commander, to bardzo nieudana adaptacja. Historia jest nudna, postacie są jednowymiarowe a dialogi niezamierzenie śmieszne. A najbardziej boli to, że to właśnie ten tytuł miał wszystko, czego potrzeba adaptacji. Miał gotowe scenariusze, które można było przenieść bezpośrednio z gier, miał u steru twórcę oryginalnych gier. Miał świetnych aktorów na drugim planie i rozbudowaną mitologię. I wszystko zostało rozłożone na łopatki. Nie rozumiem dziwnych decyzji castingowych (zastąpić Marka Hammila Freddiem Prinze?!), czy zmiany niektórych elementów mitologii. No, ale jeśli gość, który wymyślił od podstaw całą franczyzę, nie potrafi dopilnować, żeby imiona jego głównych bohaterów były poprawnie literowane, to możemy mówić albo o niekompetencji, albo o sabotażu. Wing Commander to filmowa chała, która możecie znaleźć gdzieś w koszu z przecenionymi filmami DVD. Nie nadaje się ani dla miłośników gier, ani dla zwykłych widzów. Unikać jak ognia.