Harley Quinn i Joker rozstali się. Harley bardzo to przeżywa, więc robi to, co robią w takim przypadku wszystkie kobiety: objada się, próbuje znaleźć sobie nowe hobby, przygarnia hienę i wysadza w powietrze fabrykę chemikaliów… standard. Jednak nie dane jej będzie długo rozpaczać. Podczas swojej przestępczej kariery Harley nadepnęła na odcisk wielu osobom, a jedyna przeszkoda stojąca im na drodze do wyrównania rachunków zniknęła. Jedną z osób pałających wyjątkową niechęcią do Harley, jest Roman Sionis – król gothamskiego półświatka. Harley zostaje przez niego schwytana, jednak udaje jej się ocalić życie, obiecując odzyskać dla niego wyjątkowo cenny diament.
Suicide squad był jednym z najsłabszych filmów DC, jednak miał dwie naprawdę fajne rzeczy. Pierwszą jest wyjątkowo udana scena w barze, podczas której po raz pierwszy widzimy prawdziwą chemię między członkami Legionu samobójców. Drugą jest Margot Robbie w roli Harley Quinn. Aktorka bez wątpienia kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Podobnie jest tutaj. Film zatytułowany jest Ptaki Nocy, jednak tytułowych ptaków prawie nie uświadczymy. Film równie dobrze mógłby nazywać się po prostu Harley Quinn. Margot błyszczy w każdej scenie i chyba świetnie się bawi, grając czołową antybohaterkę DC. O scenie w barze też nie wspomniałem przypadkiem, gdyż, kiedy już tytułowe Ptaki nocy się zbiorą tworzą fajną i dobraną drużynę. Niestety możemy się tym cieszyć jedynie w końcówce.
Świetny w swojej roli jest także Ewan Mcgregor w roli głównego złoczyńcy. Aktor gra z taką energią i radością, aż szkoda, że to nie on został Jokerem zamiast Jareda Leto. Niestety jego postać zostaje zmarnowana przez scenarzystów, o czym za chwilę. Reszta aktorów gra przyzwoicie, z wyjątkiem drewnianej Elli Jay Basco w roli Cassandry Cain. Do pozytywów należy także zaliczyć sceny akcji. Są nakręcone sprawnie i co najważniejsze nigdy nie zmieniają się w niezrozumiały chaos. Jedyną niewielką wadą jest ‘jednostrzałowość’ przeciwników. Nie mamy co liczyć na skomplikowaną choreografię walk w stylu Atomic Blonde. Większość przeciwników pada po jednym ciosie.
Niestety teraz przyszła pora na najgorszą część, czyli scenariusz. Jest on zwyczajnie prosty, aby nie powiedzieć prostacki. Oprócz pierwszego aktu skupiającego się na traumie po rozstaniu, jest to opowieść o przestępcy, któremu coś skradziono, więc chce to odzyskać. W ilu filmach użyto tego samego motywu? Oczywiście widzowie lubią oglądać tę samą formułę, czego przykładem są ciągle powstające filmy o zemście. Jednak, aby taki film był uznany za dobry, musi wnosić coś nowego. To, dlatego Old Boy czy Kill Bill potrafią się wyróżnić z tłumu podobnych fabularnie opowieści, a w Ptakach nocy tego nie zwyczajnie nie ma. Nie ma pamiętnych dialogów, świetnych zwrotów akcji czy rozbudowanych postaci. Jakby tego było mało, mając tak prosty scenariusz, twórcy próbowali go uatrakcyjnić, mieszając chronologię wydarzeń i strzelili sobie w ten sposób w stopę. Coś się dzieje i nagle głos Harley z offu mówi nam, że musimy się cofnąć do poprzednich wydarzeń, aby zrozumieć kontekst obecnych, po czym następuje dłuższy flashback. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie i zamiast ubogacać historię, wprowadza niepotrzebny chaos. Są reżyserzy, którzy potrafią bardzo zręcznie wykorzystywać taką technikę (Guy Ritchie), jednak Cathy Yan do nich nie należy. W jej wykonaniu flashbacki dezorientują i wybijają z rytmu.
Jeszcze gorzej jest z postaciami. Film to bez wątpienia feministyczny manifest. Grupa skrzywdzonych przez życie kobiet wyrównuje swoje rachunki przy pomocy pięści z męskimi oprawcami. Jednak problemem nie jest tematyka, a sposób, w jaki jest ona serwowana. Film może przemycać dowolną ideologię, pod warunkiem że jest ona zjadliwa i nie zaburza ona innych aspektów produkcji. Mówiąc prościej: jeśli chcesz podać pieskowi lekarstwo, zawiń je w mięso. Tutaj niestety tego nie ma. Oprócz Harley i Black Canary o postaciach nie wiemy nic, a film nie wydaje się specjalnie zainteresowany rozbudowaniem ich historii. A już szczytem wszystkiego jest Black Mask, który jest chyba jednym z najbardziej karykaturalnych, jednowymiarowych przeciwników w filmach DC od czasu Catwoman z 2004 roku. Całość jego charakteru sprowadza się do dwóch słów – nienawidzi kobiet. Postać ta nie ma żadnej głębszej motywacji, żadnej osobowości. Nic. Po prostu zwykły seksistowski bydlak i sadysta. Studio Marvel przeszło na kolanach długą drogę, zanim nauczyło się tworzyć skomplikowanych przeciwników, których motywację potrafimy zrozumieć. Fani Avengers zapewne pamiętają, jak na końcu filmu Thanos wpada w furię i ogłasza, że już nie chce zabić jedynie połowy ludzi i zabije wszystkich. A teraz wyobraźmy sobie, że postać ta byłaby taka od początku. I film z jednego z najlepszych filmów superbohaterskich zmienia się w serię scen walk i wybuchów. Nie ma już w nim pierwiastka ludzkiego. Po prostu – on jest zły i trzeba go zabić. Ziew. I właśnie taki jest Black Mask z Birds of Prey. Co tego, że jest świetnie zagrany, skoro nie wzbudza zainteresowania, nie rozumiemy, o co mu chodzi i co nim kieruje oprócz czystej mizoginii? A to nie jest tak, że twórcy nie mieli bogatego materiału źródłowego. Komiksowy Black Mask jest bardzo ciekawym łotrem, z zupełnie inną osobowością i pobudkami niż w filmie.
Birds of Prey nie jest filmem całkowicie złym, jednak przez cały czas czegoś w nim brakuje. Parę żartów bawi, a reszta jest nietrafiona. Sceny akcji są ok, jednak czasami przeciwnicy zbyt szybko padają. Wątki feministyczne są wciśnięte zbyt nachalnie. Motywacje postaci nie istnieją. Pozostaje nam więc prawie dwie godziny kopania się po twarzach, co szybko się staje nudne.Film można obejrzeć na Netflixie czy innej platformie, jaką już i tak posiadamy, jednak nie warto na niego wydawać pieniędzy w kinie.
5/10