Rambo: Ostatnia krew – recenzja

Sylvester Stallone jest bez wątpienia jedną z największych gwiazd kina akcji w historii. Na jego filmach wychowały się całe pokolenia, a mimo siedemdziesiątki na karku aktor wciąż robi wrażenie swoją posturą i kondycją. W swojej 50-letniej karierze Stallone wykreował wiele kultowych postaci, jednak w annałach kina złotymi zgłoskami zapisały się dwie: niepokonany bokser Rocky Balboa i weteran wojny wietnamskiej John Rambo. Ten drugi dzięki coraz bardziej krwawym odsłonom cyklu na przestrzeni lat stał się synonimem niezniszczalnego wojownika. Stallone do roli wracał cztery razy, ostatni raz w 2008. Końcówka filmu John Rambo zamykała historię weterana, któremu udało się w końcu wrócić do swojego rodzinnego domu i zaznać spokoju. Mimo wszystko Stallone uznał, że na tym nie koniec historii, dzięki czemu doczekaliśmy kolejnej odsłony jego przygód.

Historia rozgrywa się dziesięć lat po wydarzeniach z ostatniej części. Rambo mieszka na ranczu w Arizonie. Zajmuje się hodowlą koni, pomaga lokalnym służbom w akcjach ratunkowych i kopie rozległą sieć tuneli biegnących pod całym ranczem. W zarządzaniu farmą pomaga mu przyjaciółka jego zmarłych rodziców Maria i jej wnuczka – Gabriella. Gabriella dowiaduje się od przyjaciółki z Meksyku o miejscu pobytu swojego biologicznego ojca. Mimo iż Rambo jej to stanowczo odradza, Gabrielle udaje się do Meksyku, gdzie zostaje porwana przez kartel zajmujący się prostytucją i handlem żywym towarem. Rambo wyrusza do Meksyku, aby ją odbić.

Rambo 5 Stallone

Ciężko powiedzieć, co siedziało w głowie Stallone, gdy pisał scenariusz piątej części przygód Rambo. Czy były to długi karciane, które musiał spłacić, czy też może jakiś fan podczas rozdawania autografów, podsunął mu do podpisania niewygodny kontrakt? Piąta odsłona Rambo przypomina bardziej fan fiction napisaną przez jakiegoś nastolatka zafascynowanego latami 80., niż dzieło powstałe w 2019 roku. Skrypt jest niesamowicie prosty, żeby nie powiedzieć – prostacki. Rambo wyrusza na wojnę z gangiem, zostaje obity, dochodzi do siebie, zwabia gangsterów na swój teren i wykańcza ich pojedynczo. I nie zdradziłem tutaj fabuły tego filmu, gdyż uczynił to zwiastun. Wiadomo, że przygody Rambo nie będą jakimś ambitnym kinem, ale nawet te mniej udane części miały jakieś zwroty akcji i element nieprzewidywalności. Tutaj nie zobaczymy nic, ponad to, co pokazane było w zwiastunie. Jakby tego było mało, niektóre wątki są całkowicie niepotrzebne. Ojciec Gabrielli nie ma żadnego związku z resztą fabuły i równie dobrze mogłaby ona pojechać do Meksyku na zakupy. Gospodyni Johna nie ma żadnego wpływu na fabułę. Akcja ratunkowa z początku filmu nie ma żadnego wpływu na fabułę. Dziennikarka pomaga rannemu Johnowi bez żadnego powodu. Gdy Rambo idzie do siedziby kartelu, nie może przejść nawet dwóch ulic, zanim nie zostanie obstawiony przez grupkę żołnierzy, lecz gdy wraca, nagle okazuje się, że wejście tam nie stanowi dla niego żadnego problemu. Takich bezsensownych wątków jest więcej. Zupełnie jakby to był wstępny, niedopracowany szkic, którego jakimś cudem zatwierdzono, bez żadnych poprawek.

  Kierunek: Noc (Into the night) - recenzja

Drugą zbrodnią popełnioną na marce jest postać Rambo. Stallone chyba pomyliły się na planie postacie, gdyż zamiast Johna Rambo gra tutaj Rocky’ego Balboę. Nie ma śladu po małomównym i skrytym Johnie. Na ekranie oglądamy człowieka miłego, towarzyskiego i wygadanego. Kiedy zaszła w nim taka przemiana? A jeśli nawet jakimś cudem w ciągu kilku lat zmienił całkowicie swoją osobowość i pozbył się demonów wojny, to po co kopie okopy i tunele? W pewnym momencie pokazane jest, że Rambo leczy się na PTSD, ale odstawienie tabletek nie przynosi żadnej zmiany w jego zachowaniu, więc… kolejny wątek prowadzący donikąd. Co gorsza, ta zmiana przynosi ze sobą rozległe monologi wygłaszane przez Johna, który naczytał się chyba w ostatnim dziesięcioleciu zbyt dużo Paolo Coelho. To nie jest Rambo jakiego pamiętam. Ostatnim gwoździem do trumny jest brak jakichkolwiek wyrazistych postaci. Przeciwnicy to stereotypowi przedstawiciele latynoskiego kartelu. Żaden z nich nie zapada na długo w pamięć, ani nie dysponuje odrobiną charyzmy. Zwykłe mięso armatnie.

Ostatnia krew - meksykański kartel

Spora część filmu to nuda. Prawdziwą akcję zobaczymy dopiero na końcu. O ile ilość trupów, fruwających kończyn i ekranowych eksplozji powinna zadowolić fanów serii, końcowa konfrontacja wypada przeciętnie. Owszem, są w niej niesamowicie brutalne sceny, a wykończenie końcowego przeciwnika przypomina bardziej scenę ze slashera, jednak sama akcja jest nakręcona tak niechlujnie, że nie zdążymy się nią nacieszyć. Raz, że całość nakręcona jest w półmroku, więc niewiele widać, a dwa, że nie mamy za bardzo orientacji, w jakim miejscu znajduje się Rambo względem innych postaci. Widzimy jakiegoś losowego przeciwnika, nagle pojawia się Rambo (albo uruchamia jedną z pułapek), widzimy przebitkę innych przeciwników nerwowo rozglądających się na dźwięk krzyku towarzysza, Rambo znika, po czym dokładnie to samo zostaje powtórzone jeszcze z 20 razy.

Rambo: Ostatnia krew to olbrzymie rozczarowanie. Nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał arcydzieła, ale chyba każdy spodziewał się porządnego kina akcji. Zamiast tego dostaliśmy tani b-klasowiec produkowany z myślą o VOD i koszach na przecenione DVD. Trochę szkoda, że Stallone nie zostawił tej postaci w spokoju.

5/10

Rambo – ciekawostki z filmów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *