U szczytu swojej kariery Uwe Boll był niepowstrzymany. Mimo iż niemiecki reżyser był odwrotnością króla Midasa i każdy projekt, którego się dotknął, zmieniał się w kupę, zaliczając gigantyczne straty finansowe, każdy kolejny dostawał jeszcze większy budżet. Było to możliwe dzięki lukom w niemieckim prawie podatkowym, które pozwalały inwestorom odpisywać sobie od podatku straty wygenerowane przez film. W ten sposób kolejka chętnych do inwestowania w kolejne projekty Bolla była długa. Po porażce poprzedniego filmu, czyli Bloodrayne, Uwe zabrał się do kręcenia najdroższego w swojej karierze filmu – Dungeon Siege: W imię króla.
Film jest adaptacją serii gier komputerowych z gatunku RPG o tym samym tytule. Ich historia opowiada o losach młodego wieśniaka, który z pomocą towarzyszy próbuje powstrzymać najazd obcych wojsk. Gra nie była przełomowa pod względem opowiadanej historii, prezentując dosyć sztampową fabułę fantasy osadzoną w inspirowanej średniowieczem krainie, jednak nadrabiała to niezwykłym dopracowaniem detali, dużą grywalnością i fenomenalną jak na swoje czasy grafiką. Dla Uwe była to miłość od pierwszego wejrzenia. Niemiecki reżyser zebrał przyzwoity budżet w wysokości $60 mln i przystąpił do kręcenia swojego inspirowanego Władcą Pierścieni magnum opus.
Głównym bohaterem filmu jest grany przez Jasona Stathama farmer, o imieniu Farmer (!). Jego spokojne farmerskie życie zostaje zniszczone, kiedy Krugsowie (tak się nazywają najeźdźcy, ale będziemy ich nazywać orkami, bo tak wyglądają), zabijają mu syna i porywają żonę. Wojska orków dowodzone są przez złego czarnoksiężnika, który próbuje podbić całe królestwo i przejąć tron. Farmer z pomocą sąsiada i szwagra wyrusza na swoją krucjatę.
Zacznijmy od aktorów. Dzięki sporemu budżetowi w filmie znalazło się dużo gwiazd: Jason Statham, John Rhys Davies, Ron Perlman, Burt Reynolds, Mathew Lillard, Claire Forlani i Ray Liotta. Może nie jest to pierwsza liga, lecz są to aktorzy solidni i zawsze coś wnoszą do roli. Niestety, nawet dobra obsada nie potrafi uratować tego filmowego Titanica. Ciężko sobie wyobrazić aktora bardziej niedopasowanego do realiów magii i miecza niż Jason Statham. Jego towarzyszem jest drugoplanowy król ekranowej zajebistości, czyli Ron Perlman, z którego Boll niczym energetyczny wampir wyssał całą charyzmę, czyniąc z niego najnudniejszą postać w całym filmie. W znudzeniu konkuruje z nim Burt Reynolds w roli króla. Dla odmiany grający czarnoksiężnika Ray Liotta zachowuje się, jakby próbował naśladować Królika Bugsa.
Scenariusz jest utrzymany w typowo bollowskim stylu. Przez bollowski mam na myśli liczne bezsensowne sceny i wątki wciśnięte w film bez żadnego wyraźnego powodu. Dwie ważne postacie spotykają się i wspominają, że już kiedyś walczyli gdzieś razem. Scena ta prowadzi donikąd, bo później nie dzielą już ekranu, a ich wspólne wspomnienia nie wnoszą nic do fabuły. Kochanka czarnoksiężnika przez kilka minut czasu ekranowego trenuje walkę na miecze i oczywiście w typowo bollowskim stylu, przez cały film nie ma okazji dobyć miecza. Dwie postacie zostają otrute. Jedna od razu dostaje odtrutkę, a drugą leczy mag, więc cały wątek nie ma sensu, chyba że chodziło o to, aby sztucznie wydłużyć film, który i tak trwa ponad dwie godziny (wersja reżyserska pół godziny dłużej). Problemy dotyczą też innych aspektów filmu, jak na przykład montaż. W scenie ewidentnie wzorowanej na filmie Gladiator, orkowie używają balist miotających płonące pociski. W pewnym momencie kończy im się amunicja, więc sami wskakują na balisty, podpalają się i lecą na wrogów. Scena wygląda jak parodia, ale zachowuje ciągłość fabularną. Chwilę później jednak widzimy, że orkowie używają swojej normalnej amunicji, która jak widać, wcale im się nie skończyła.
Efekty specjalne stoją na średnim poziomie. Są ujęcia zrealizowane przyzwoicie, jednak trafiają się takie na poziomie serialu „Herkules” z lat 90. Rozczarowuje końcowa walka, w której widać, że mimo sporego budżetu, Boll nie mógł sobie pozwolić na dużą ilość statystów. Śmieszy trochę też pojedynek magów, w którym ci stoją sobie spokojnie z założonymi rękami, a miecze same się pojedynkują w powietrzu. W domyśle miał to zapewne być epicki pojedynek Gandalfa z Sarumenem, ale wyszło jak niezamierzona parodia.
Film odniósł chyba największą kinową porażkę wśród filmów Bolla. Z 60 zainwestowanych milionów zwróciło się zaledwie 13. Na dodatek film dostał nominacje do pięciu Złotych Malin. Jak jednak wiemy, porażka dla Bolla oznacza sukces, więc 2010 roku ukazał się sequel zatytułowany: W imię króla: Dwa światy.
Żaden z aktorów nie zgodził się na powrót, a nawet gdyby chcieli, to mikrobudżet wysokości 4.5 mln dolarów nie pozwoliłby na ich zatrudnienie. W roli głównej Uwe zatrudnił króla C-klasowego kina akcji, czyli Dolpha Lundgrena. Towarzyszy mu Natassia Malthe, która w dwóch kontynuacjach BloodRayne służyła jako tańszy zamiennik Kristiany Locken. No dobrze, ale jak zrealizować sequel filmu wymagającego sporych nakładów na dekoracje, statystów i efekty specjalne, do dyspozycji mając 15 razy mniejszy budżet? Trzy słowa: podróże w czasie.
Akcja filmu rozpoczyna się w czasach współczesnych . Tym razem bohaterem nie jest Farmer, a były członek sił specjalnych o nazwisku Granger (co w amerykańskim angielskim oznacza farmera). W jego domu pojawia się czarodziejka i porywa go do średniowiecza. Tam Granger dowiaduje się, że jest „wybranym” i według przepowiedni ocali całą krainę.
Film można opisać jednym słowem – wymuszony. Nie jest oparty o żadną gier z cyklu, więc nie trafi do ich fanów. Ponieważ pierwsza część nigdy nie zdobyła fandomu, nie wiadomo w sumie, do kogo dzieło to jest adresowane. Aktorzy zmuszają się do wyrzucania z siebie kolejnych linii dialogowych. Scenariusz jest dziurawy jak sito. Wymuszony jest humor, który bazuje na używaniu przez Grangera współczesnego słownictwa, którego nie rozumieją średniowieczni ludzie. Wymuszony jest twist filmu. Wiecie, co jest wielkim twistem fabularnym? To, że Granger, czyli farmer, jest spokrewniony z Farmerem z pierwszej części. Wymuszony jest finał filmu, który rozgrywa się w kuchni i łazience współczesnego domu. Jeśli jest jakiś powód, dla którego można się zmusić do obejrzenia dzieła Bolla, jest nim Lochlyn Munro w roli króla. Jego kampowa gra aktorska wnosi sporo niezamierzonego humoru do filmu.
Ze wstydem jednak trzeba przyznać, że filmowy smok (z jakiegoś powodu w naszej przeszłości występują smoki) wygląda 100 razy lepiej niż smok z polskiego Wiedźmina.
Boll chyba musiał uznać, że jakość dwóch odłon Dungeon Siege nie była wystarczająco zła i postanowił udowodnić wszystkim, że potrafi jeszcze gorzej. Trzecia część trylogii zatytułowana została W imię króla: Ostatnia misja. Jeśli druga część była wczorajszym posiłkiem odgrzewanym w mikrofalówce, trzecia to resztki wyskrobane z dna garnka, po dwóch dniach stania na słońcu.
Jak zrobić film jeszcze gorszy od drugiej części? Przede wszystkim ograniczyć budżet. $4.5 mln to widocznie wciąż zbyt wiele jak na film fantasty. Po drugie, aktorstwo. Ospały Lundgren czasami potrafił włożyć emocje w swoje kwestie, więc trzeba zejść do jeszcze niższej ligi i zatrudnić Dominica Purcella, czyli brata Michaela z Prison Break. Po trzecie, w pozostałych rolach należy obsadzić całkowicie nieznanych i pozbawionych talentu aktorów, bazując jedynie na ich atrakcyjności. Po czwarte, w żaden sposób nie łączyć fabuły z poprzednimi filmami. Niech to będzie zamknięcie trylogii, niemające nic wspólnego z trylogią.
Fabuła tym razem opowiada o płatnym zabójcy Hazenie Kainie. Właśnie otrzymał on tytułowe ostatnie zlecenie polegające na porwaniu dwójki dzieci należących do rodziny królewskiej. Uprowadzone przez Hazena dzieci mają przy sobie medalion wyglądający jak tatuaż na jego ramieniu. Kiedy Kaine dokonuje bliższej inspekcji medalionu, otwiera się portal i wciąga go w przeszłość.
Boll nawet się nie stara. Płatny zabójca już w pierwszej scenie wykańcza swoją ofiarę w jakimś hotelu, po czym spokojnie parzy sobie hotelową kawę, nie przejmując się odciskami pozostawionymi w całym pokoju. Rękawiczki albo chociaż chusteczka? Nic z tego. Zabójca nie spieszy się, mimo iż na korytarzu zostawił ciała martwych ochroniarzy i w każdym momencie ktoś może zadzwonić na policję. Prawdziwy fachowiec. Bycie fachowcem oznacza także mierzenie sił na zamiary. Gdy Hazen uważa, że zadanie go przerasta i nie będzie w stanie nawet się zbliżyć do dzieci, szef mafii szybko go przekonuje. Jak tego dokonuje? Szantaż? Groźby? Nie, szef po prostu mówi „zrobisz to, bo jesteś najlepszy”. I to wystarcza. Później okazuje się, że dzieci chronione są przez zaledwie jednego ochroniarza-kierowcę, więc cała poprzednia scena robi się bezsensowna. Boll powtarza także swoją scenariuszową sztuczkę z Bloodrayne. Dwie postacie rozmawiają o utracie swoich bliskich w tragicznych okolicznościach i tak się tym podniecają, że zaczynają natychmiast uprawiać seks. Oczywiście wcześniej nic nie wskazywało na to, że miały się ku sobie. Nawet rzeczy niewymagające dużego wysiłku są ignorowane. Król w jednej scenie chodzi z odsłoniętym torsem i wyraźnie widać tatuaż z chińskimi literami. W średniowieczu. Nałożenie aktorowi kosmetyku maskującego zajęłoby kilka minut. A jeśli kilka dolarów na kosmetyk to zbyt wygórowana cena, to wystarczyło aktora ubrać. Nie, żeby był jakoś specjalnie zbudowany, albo pokazywanie jego klaty w tej scenie miało jakiś sens.
Filmy z serii Dungeon Siege to prawdziwa równia pochyła. Każdy jest coraz tańszy, gorszy i gorzej zagrany. Gdyby powstała czwarta część, musiałaby zostać nakręcona w ogródku reżysera, a jako rekwizyty użyte zostałyby plastikowe miecze ze sklepu z zabawkami. Na szczęście tego nie doczekaliśmy. Niemcy w końcu się zorientowali, że przemysł filmowy doi ich system podatkowy i zakręcili kurek, a Boll przestał kręcić adaptacje gier i skupił się na oryginalnych produkcjach.
Ocena 2/10
House of the Dead Uwe Bolla – recenzja | Adaptacje gier komputerowych