Virginia – recenzja gry

Czy można wyprodukować grę, która opowie skomplikowaną intrygę z dobrze rozpisanymi postaciami, nie używając nawet jednej linijki dialogu? Twórcy Virginii udowadniają, że jest to możliwe.

Anne Tarver jest świeżo upieczoną agentką FBI, która zostaje przydzielona do sprawy zaginięcia chłopca z małego miasteczka Kingdom położonego gdzieś w Virginii. Jej partnerką zostaje dużo bardziej doświadczona agentka Maria Halperin. Jest jednak pewien mały szkopuł – Anne, oprócz współpracy przy sprawie zaginięcia, ma bacznie przyglądać się poczynaniom partnerki i zbierać na nią haki.

Pierwszy kontakt z grą jest dziwny, niemal niepokojący. Postacie chodzą, reagują, wykonują czynności i wydają się coś do nas mówić, jednak żadne słowa nie padają. Nie pojawiają się także żadne napisy. Musimy sami wywnioskować, co właśnie oglądamy na podstawie kontekstu, mowy ciała naszego rozmówcy, miejsca akcji itp. Czasu na zastanawianie się nie mamy zbyt dużo, gdyż sceny są raptownie ucinane i akcja nagle przenosi się w inne miejsce. Siedzimy przy biurku, za którym nasz przełożony podaje nam teczkę z kartoteką sprawy. Ledwo zdążymy kliknąć teczkę i już nie jesteśmy za biurkiem, a w jadącym samochodzie. Po prawej stronie mijamy znak drogowy z nazwą miasta, jednak zanim na niego spojrzymy, siedzimy w kawiarni. Po pierwszym łyku kawy pojawiamy się nagle w łóżku w swoim mieszkaniu. Tak wygląda z grubsza cała gra. Oczywiście w podanych przykładach istnieje łatwy do odszyfrowania związek przyczynowo-skutkowy, jednak czasami kompletnie nie mamy pojęcia, co się właśnie stało. Wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia, dotykamy pierwszy rzucający się nam w oczy przedmiot i „puff”, jak za zaklęciem przenosimy się gdzieś indziej. Oniryczna atmosfera gry wzmagana jest przez dziwaczne, pełne symboliki sny głównej bohaterki. Taki sposób narracji bardzo dezorientuje i wyrywa gracza ze strefy komfortu.

Akcja gry dzieje się w 1992 roku. Data ta nie jest przypadkowa. Gra bardzo mocno nawiązuje do kultowych filmów i seriali z tamtego okresu. Historia początkującej agentki FBI od razu przywodzi na myśl Clarice Starling z Milczenia Owiec. Kryminalna sprawa w małym miasteczku, którego mieszkańcy mają swoje tajemnice, kojarzy się z Twin Peaks. Nielubiana przez przełożonych agentka, którą mamy obserwować, ma swoje biuro w piwnicy budynku FBI, co budzi skojarzenia z agentem Mulderem z serialu Archiwum X. Nie zapominajmy o częstym popijaniu czarnej kawy w lokalnej restauracji. Cholernie dobrej kawy, do której brakuje jedynie placka z wiśniami. Takich mniej i bardziej subtelnych nawiązań w grze jest poukrywane całe mnóstwo.

Grafika jest bardzo prosta, jak na dzisiejsze czasy niemal symboliczna. Postacie to zwykłe nieciosane modele przypominające trochę modele ze starszych gier wektorowych. Przez większość rozgrywki akcję obserwujemy z oczu głównej bohaterki. Na środku ekranu znajduje się kropka, która przy zbliżaniu się do użytecznego przedmiotu powiększa się do rozmiaru małego kółka, a kiedy najedziemy na ten przedmiot, zmienia się w romb. I to w zasadzie cały interfejs. Żadnego paska życia, żadnego wybierania przedmiotów. Jeśli znajdziemy jakiś przedmiot i go weźmiemy, Anne sama go użyje w odpowiednim momencie.

  Best Month Ever! - recenzja

Virginia Maria halperin

Mimo iż gra dotyczy śledztwa, w grze nie ma żadnych łamigłówek do rozwiązania. Tak naprawdę sprawa kryminalna jest tylko wabikiem. Zamiast skupiać się na sprawie zniknięcia nastolatka, cały nasz wysiłek idzie w zrozumienie wydarzeń na ekranie, a nie jest to proste, gdyż niektóre wydarzenia są wyrwane z kontekstu i dopiero w późniejszym czasie, gdy mamy szerszy obraz, poprzednie sceny nabierają sensu.

Oprócz niezwykle oryginalnej narracji mocną stroną gry jest muzyka. Podobnie jak fabuła, ścieżka dźwiękowa nawiązuje do różnych klasyków kina z lat 90. i nie raz będziemy mieli wrażenie „gdzieś już to słyszałem(łam)”.

Gra trwa około dwóch godzin i nie możemy tego czasu znacząco skrócić ani wydłużyć. Nie mamy możliwości dokonywania żadnych wyborów. Owszem, w pewnych momentach możemy pochodzić po danym pomieszczeniu, jednak w zasadzie jest to bezcelowe. Obiekt ważny dla fabuły zawsze jest najbardziej wyeksponowany. Po co więc w ogóle możliwość wolnego poruszania po niektórych pomieszczeniach? Otóż autorzy ukryli w nich przedmioty – znajdźki, które w żaden sposób nie wpływają na fabułę i są tam umieszczone tylko dla łowców trofeów.

Gra posiada kilka wad. Przede wszystkim jest zbyt prosta. Na ogół musimy po prostu kliknąć coś, co jest w zasięgu naszego wzroku, więc nie przedstawia to żadnego wyzwania. Brakuje trochę interaktywnych zagadek i mniej oczywistego umieszczania przedmiotów. Innym zastrzeżeniem, jakie można mieć do tytułu, to zakończenie. Pod koniec gry, gdy w głowach mamy już ogólny obraz wydarzeń, zostajemy rzuceni w świat dziwacznych wizji i surrealistycznych scen. Rozwiązanie takie sprawia wrażenie wymuszonego. Co innego niejednoznaczne zakończenie, a co innego zestaw przypadkowych obrazów, które można dopasować dosłownie do wszystkiego.

Virginia nie jest grą dla każdego. Jest to bez wątpienia najoryginalniejszy i najdziwniejszy tytuł ostatnich lat. Gra, którą mógłby swoim nazwiskiem sygnować David Lynch. Jednak jej oryginalność jest mieczem obosiecznym. Virginia może zwyczajnie odstraszyć niektórych graczy, więc warto się zastanowić przed jej nabyciem, czy aż tak udziwniony tytuł jest pozycją dla nas.

What Remains of Edith Finch – recenzja

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *