Assassin’s Creed to niezwykle popularna seria przygodowych gier akcji osadzonych w realiach historycznych. Fabuła koncentruje się na konflikcie dwóch potężnych bractw: Asasynów i Templariuszy, toczącym się o – a jakże – panowanie nad światem. Stawką jest mistyczne Jabłko Edenu, artefakt dający posiadaczowi absolutną wiedzę i potęgę. Gry rozgrywają się w różnych epokach historycznych – od renesansowych Włoch, przez rewolucję francuską, starożytny Egipt, aż po czasy rewolucji przemysłowej – każda z innym głównym bohaterem. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich części jest rywalizacja bractw, która napędza znane wydarzenia historyczne, o których uczymy się z podręczników. Poza wysoką grywalnością to właśnie wiernie odwzorowane realia epok są największym magnesem dla graczy. Gry w wyjątkowo udany sposób łączą fikcję z autentycznymi wydarzeniami i postaciami – podczas poszukiwań artefaktów mogliśmy spotkać Leonarda da Vinci, Charlesa Darwina, uczestniczyć w spisku Pazzich czy… zaparzyć bostońską herbatę. Plotki o ekranizacji gry krążyły po Hollywood od lat, aż w 2015 roku zadania podjął się Justin Kurzel, reżyser znakomicie przyjętego Makbeta. W obsadzie znaleźli się uznani aktorzy: Michael Fassbender, Marion Cotillard, Jeremy Irons i Michael K. Williams. Zapowiadało się na film z gatunku: „to nie może się nie udać” – a jednak życie potrafi zaskoczyć.
Fabuła Assassin’s Creed 2016
Fabuła filmu czerpie z mitologii znanej z gier, jednak przedstawione postacie i wydarzenia są oryginalne. Akcja rozpoczyna się we współczesności: niejaki Callum Lynch oczekuje w celi na wyrok śmierci. Gdy ten zostaje wykonany Callum budzi się w tajemniczym ośrodku templariuszy w Madrycie. Okazuje się, że jest potomkiem słynnego asasyna – ostatniego człowieka, który miał kontakt z legendarnym Jabłkiem Edenu. Templariusze dysponują urządzeniem zwanym Animus, pozwalającym odczytywać ukryte w DNA wspomnienia przodków. Użytkownik Animusa doświadcza ich jako wirtualnej rzeczywistości. Templariusze uratowali Calluma nie z litości, ale po to, by uzyskać dostęp do wspomnień jego przodka i odnaleźć artefakt. Callum zostaje podłączony do urządzenia i od tej chwili akcja toczy się dwutorowo – współcześnie, gdzie rozwija się jego relacja z Sophią, córką jednego z czołowych templariuszy i wynalazczynią Animusa, oraz w przeszłości, w czasach hiszpańskiej inkwizycji, gdzie poznajemy losy Aguilara – jego przodka i wojownika Zakonu Asasynów.
Assassin’s Creed z 2016 to rozczarowanie
Film niestety zawodzi na niemal każdym polu. Widzowie, którzy nie mieli styczności z grami, mogą poczuć się zagubieni – dostają urywki informacji, bez kontekstu i sensownego wprowadzenia, przez co trudno zrozumieć, o co właściwie toczy się gra. Tymczasem ci, którzy znają serię, od razu wiedzą, że Templariusze są antagonistami – w związku z czym cała intryga traci napięcie, a widzowi pozostaje tylko czekanie, aż Callum również to zauważy. Problem w tym, że trwa to zaskakująco długo – główny bohater sprawia wrażenie nieporadnego i zupełnie nieświadomego tego, co się wokół niego dzieje, mimo licznych oczywistych wskazówek.
Aktorstwo jest co najwyżej przeciętne. Fassbender po raz kolejny gra Magento. Jeszcze gorzej wypada Marion Cottilard. Aktorka także powtarza swoje wcześniejsze role, jednak dokłada do tego dziwaczny akcent. Drugi plan też jest nie lepszy. Legenda ekranu Jeremy Irons snuje się po ekranie, cedząc przez zęby swoje kwestie, a z jego twarzy da się jednie wyczytać nerwowe oczekiwanie na czek za udział w projekcie. Postacie drugoplanowe przypominają NPC-ów z gry – pojawiają się tylko po to, by wygłosić kilka linijek ekspozycji lub niezręczny dialog, po czym znikają bez śladu. Nawet głównym bohaterom brakuje osobowości. O Calu wiemy jedynie tyle, że kiedyś zabił jakiegoś alfonsa i nie cierpi własnego ojca – to zdecydowanie za mało, by zbudować zaangażowanie i więź z postacią.
Najlepiej oceniane gry z serii Assassin’s Creed miały charyzmatycznych, zabawnych i zawadiackich protagonistów, którzy przeżywali pełne rozmachu przygody. Zarówno pierwsza, jak i trzecia odsłona stawiały na znacznie poważniejszych bohaterów – i to właśnie te części uznawane są za najsłabsze. Mimo tego twórcy filmu postanowili obrać „poważny” ton. Niestety, problemy produkcji sięgają znacznie głębiej i wynikają z niezrozumienia materiału źródłowego.
Esencją gier zawsze były sekwencje osadzone w realiach historycznych – to one przyciągały graczy i stanowiły serce każdej części. Wątki współczesne służyły jedynie jako spoiwo fabularne i były traktowane jako konieczne zło – z czasem ograniczano je do minimum. Tymczasem film, mimo zapowiedzi wierności wobec pierwowzoru, robi dokładnie odwrotnie: większość akcji przeniesiona została do czasów współczesnych, a historyczne sekwencje stanowią tylko dodatek. To decyzja zupełnie niezrozumiała i sprzeczna z duchem serii.
Brak zrozumienia mitologii Assassin’s Creed ujawnia się już w jednej z pierwszych scen – tej, w której głównemu bohaterowi zostaje obcięty palec. W grach był to element rytuału inicjacyjnego, który pojawił się wyłącznie w pierwszej części – chodziło o to, by po zaciśnięciu pięści ostrze mogło wysunąć się z luki między palcami i zadać śmiertelny cios. Brzmi efektownie? Może. Ale już w drugiej części twórcy porzucili ten pomysł jako niepraktyczny i nielogiczny.
Dlaczego? Po pierwsze – technicznie nie ma to sensu. Niezależnie od tego, czy ostrze wysuwa się z góry czy z dołu, i tak nie wymaga fizycznego kontaktu z ciałem, tym bardziej z uciętym palcem. Po drugie – pomysł, by zabójca, którego podstawową umiejętnością jest wspinaczka po ścianach i krawędziach budynków, celowo pozbawiał się palca, jest równie rozsądny, co snajper strzelający z zamkniętym okiem. Nic dziwnego, że twórcy gier szybko uznali ten motyw za absurd i z niego zrezygnowali. Tymczasem film uczynił z niego jedną z kluczowych scen, jakby był to fundament całej mitologii. To jasno pokazuje, że scenarzysta nie był miłośnikiem serii, tylko kimś, kto pograł przez godzinę w pierwszą część i uznał, że już wszystko wie.

Reżyser Justin Kurzel, który nakręcił przepięknego Makbeta, tym razem kompletnie poległ. Zamiast dopracowanej wizji dostajemy coś, co przypomina teatralne przedstawienie przykryte gęstą warstwą dymu, kurzu i mgły. Prawie każdy kadr wygląda, jakby był filmowany przez jakiś filtr, co jest ewidentną próbą zamaskowania niedostatków CGI. O ile odrobina mgły w scenach historycznych mogłaby działać na korzyść klimatu, tak tu pojawia się w niemal każym kadrze.
Jeszcze gorzej wypadają sceny walki. W Makbecie wyglądały jak ruchome obrazy, a w Assassin’s Creed dostajemy przeraźliwie pocięte, sztampowe sceny, widziane już w dziesiątkach filmów. Każdy zamach mieczem to trzy cięcia montażowe – zupełnie jakby ktoś celowo chciał wywołać u widza atak padaczki. Montaż przypomina tu raczej zwiastun niż pełnoprawną scenę – wszystko miga, przeskakuje, nie ma rytmu ani ciągłości.
Do tego dochodzi jeszcze koncepcja Animusa. W grach to po prostu leżak i komputer. W filmie zaś – mechaniczne ramię trzymające Cala w powietrzu jak dziecko potrząsające lalką. Ma to rzekomo stymulować ciało bohatera i odzwierciedlać jego działania. Gdy Aguilar skacze z budynku, mechaniczne ramię miota Calem dokładnie tak samo. I tu pojawiają się pytania. Jeśli ramię symuluje ruch – co się dzieje, gdy przodek biegnie przez minutę przed siebie? Cal biega w kółko jak koń w cyrku? A gdy skacze z 30 metrów, to co robi ramię o zasięgu może siedmiu? Jak niby ma oddać to doświadczenie? A co dzieje się z Callumem, kiedy jego przodek jedzie konno? Już nawet nie chcę tego sobie wyobrażać.
Montaż dodatkowo utrudnia śledzenie akcji. Sceny są nieustannie przerywane – widzimy unik w przeszłości, cięcie, ten sam unik we współczesności, znowu przeszłość, ale z innej kamery… Widz gubi się, traci kontakt z narracją i emocjami. Ostatni raz tak fatalny montaż widziałem w Uprowadzonej 3 – z tą różnicą, że tam chodziło o ukrycie wieku Liama Neesona. Tutaj mamy młodych aktorów i kaskaderów, więc to musiał być świadomy, „artystyczny” wybór. Nawet słynny skok wiary został zmarnowany. Z materiałów zza kulis wiemy, że kaskader pobił rekord wysokości w skoku bez zabezpieczeń. Tyle że na ekranie scenę tę rozbito na kilka dziwnych ujęć, odbierających jej dramatyzm i epicki charakter. Widz nie czuje ani wysokości, ani ryzyka. Znowu – świetny pomysł, spartolona realizacja.
Normalnie w tym miejscu wypadałoby wymienić wady filmu. Ale tu trzeba raczej poszukać zalet. Jest jedna – całkiem niezła scena parkourowego pościgu. I… no cóż, to tyle. Serio.
Assassin’s Creed to kolejna nieudana adaptacja gry komputerowej. Nie pomogła znakomita obsada, utalentowany reżyser ani solidny budżet. Zamiast fascynującej opowieści dostaliśmy bezduszne, chaotyczne widowisko – pozbawione radości, polotu i emocji. To nie jest nawet „guilty pleasure”. Film przypomina dziecko, które z podekscytowaniem chce pochwalić się nową zabawką, ale macha nią tak szybko i tłumaczy tak chaotycznie, że nie sposób dostrzec, co właściwie w niej fajnego – ani w ogóle o co mu chodzi.
Ocena 2/10