Po premierze Ulicznego Wojownika, przyszłość adaptacji gier wideo nie wyglądała różowo. Już trzy razy filmy oparte o gry, zostały rozniesione na strzępy przez krytyków. Twórcy Super Mario polegli przez konflikty na linii producenci-reżyserzy, Double Dragon został zrobiony przez niekompetentną osobę, a produkcja Street Fighter prześladowana była losowymi wypadkami. Ten ostatni film jako jedyny zresztą zarobił na siebie w kinach. Kto wie, czy po tym znaleźliby się odważni do zainwestowania pieniędzy w kolejne adaptacje, gdyby nie fakt, iż produkcja kolejnej adaptacji już trwała. Prawie równolegle do Street Fighter kręcona była adaptacja innej kultowej bijatyki – Mortal Kombat.
Jean Claude van Damme we wczesnych latach 90. był prawdziwą gwiazdą. Praktycznie każdy film z jego udziałem okazywał się komercyjnym sukcesem, a jego nazwisko było jednym z najczęściej wymienianych słów w wypożyczalniach wideo. Co ciekawe, na swoje filmy przyciągał nie tylko młodych chłopaków zafascynowanych jego słynnym szpagatem, ale także kobiety, którym bardzo podobała się uroda umięśnionego belga. Fascynacja “mięśniakiem z Brukseli” nie ominęła także twórców gier. Zafascynowani jego twórczością, dwaj młodzi twórcy gier, Ed Boon i John Tobias wpadli na pomysł stworzenia gry opartej o jeden z filmów z JCVD. Aby zainteresować szefostwo, młodzi twórcy stworzyli proste technologiczne demo, w którym użyli zditalizowanej postaci wyciętej z filmu Krwawy Sport. Szefom pomysł się spodobał, więc młodzi twórcy dostali zielone światło na dalsze prace. Jednocześnie rozpoczeły się negocjacje z Van Dammem. Niestety belgijski gwiazdor był już związany z produkcją innej gry (która ostatecznie nigdy się nie zmaterializowała), więc im podziękował. Szefostwo postanowiło kontynuować projekt gry o tajnym turnieju sztuk walki, tworząc do niego nową historię w klimatach z pogranicza fantastyki i horroru. Zachowano też użycie zdigitalizowanych postaci. Twórcy gry dali też prztyczka w nos niedoszłej gwieździe ich gry, umieszczając w niej postać aroganckiego i narcystycznego hollywoodzkiego aktora. Aby nie pozostawić żadnych wątpliwości, czyja jest to karykatura, postać ta potrafi wykonać słynny szpagat i ma inicjały belgijskiego gwiazdora.
Gra odniosła olbrzymi sukces. Największe wrażenie na krytykach i graczach zrobiły zdigitalizowana grafika, płynne animacje i będące ukoronowaniem każdej walki niesamowicie krwawe sceny egzekucji przeciwnika. Twórcy gry usiedli do pisania kontynuacji, która ukazała się w 1993 i została jeszcze większym sukcesem niż poprzedniczka. Jedną z osób zafascynowanych komputerową bijatyką był producent Lawrence Kasanoff. Postanowił on kupić prawa do gry aby nakręcić na jej podstawie film. Scenariusz napisał Kevin Droney, mało znany scenarzysta, zaangażowany do tej pory w tworzenie różnych seriali. Wszystko odbywało się pod czujnym okiem twórców oryginalnej gry – Eda Boona i Johna Tobiasa. Kiedy scenariusz był gotowy, rozpoczęło się poszukiwanie odtwórców głównych ról. Większość obsady stanowili mniej znani aktorzy, a głównymi gwiazdami mieli zostać: Brandon Lee, czyli syn samego Bruce’a Lee (Johnny Cage) oraz Sean Connery (Raiden). Niestety nieoczekiwana śmierć Brandona na planie filmu Kruk pokrzyżowała te plany. Wtedy producenci zwrócili się do samego JCVD, jednak był on już zakontraktowany na kręcenie innego filmu (Street Fighter). W rezultacie rola przypadła mało znanemu aktorowi drugoplanowemu Lindenowi Ashby’emu. Tymczasem Sean Connery po prostu odmówił. Jego rolę otrzymał w końcu Christopher Lambert, notabene jego partner ekranowy z dwóch części Nieśmiertelnego. Reżyseria przypadła natomiast mało jeszcze znanemu brytyjskiemu reżyserowi Paulowi W.S. Andersonowi. Ten ostatni wpadł o oko producentom dzięki swojemu debiutanckiemu filmowi Shopping, w którym mimo minimalnego budżetu wykreował futurystyczną atmosferę rodem z Blade Runnera. Co ciekawe, młody reżyser nie miał pojęcia o efektach specjalnych, gdyż jego dotychczasowa praca osiągnięta została dzięki pomysłowemu wykorzystaniu oświetlenia i pracy kamery. Jednak Anderson, dla którego praca w Hollywood była spełnieniem marzeń, oszukiwał producentów na spotkaniach, rzucając fachowymi terminami z książek o efektach specjalnych. W końcu Anderson dopiął swego i został wybrany na stanowisko reżysera. Niestety wtedy wyszły z niego kolejne braki: nie miał pojęcia o kręceniu scen walki oraz nie umiał kontrolować wielkiej produkcji.
Można powiedzieć, że film był skazany na porażkę, jednak szczęśliwie młodemu reżyserowi pomogły dwie osoby. Pierwszą z nich był Christopher Lambert. Najlepiej opłacany aktor w filmie, w 1995 był już weteranem superprodukcji i wykorzystując swoje doświadczenie wspomagał młodego debiutanta. Mało tego, gdy zdjęcia w Stanach się zakończyły i ekipa przenosiła się do Tajlandii, aktor sam sobie opłacił przelot i nocleg, ponieważ wierzył, że jego dłuższa obecność na planie może się znacząco przyczynić do sukcesu filmu. Na zakończenie zdjęć z własnej kieszeni ufundował także przyjęcie pożegnalne, gdyż budżet filmu był już wyczerpany i zwyczajnie nie było na takie rzeczy pieniędzy. Oprócz wspierania niedoświadczonego reżysera innym dużym wkładem Lamberta było zaimprowizowanie humorystycznych odzywek, dzięki czemu postać Raidena nie jest taka poważna jak w oryginalnym scenariuszu. Widzom ta interpretacja bardzo przypadła do gustu.
Po zakończeniu zdjęć, film w swojej pierwszej wersji trafił na pokazy testowe. Niestety te okazały się porażką. Widzowie narzekali na małą ilość scen walk i ich kiepską choreografię. Drugim zarzutem był brak specjalnych ruchów wykonywanych przez postacie. Wytwórnia podjęła decyzję o dokrętkach. I wtedy film uratowała druga osoba – grający role Liu Kanga, Robin Shou. Aktor zasugerował użycie metod rodem z azjatyckich produkcji kung fu. Chodziło o użycie tzw. wire dancing, czyli linek wspomagających aktorów i kaskaderów oraz innych drobnych sztuczek, takich jak używanie pudru, co podczas markowanego ciosu tworzy iluzję dużej siły, z jaką zostało ono wykonane. Dziś w Hollywood tego typu techniki to standard, ale 1994 nikt linek nie używał. Reżyser zgodził się, a Robin Shou został choreografem scen. Nakręcono mnóstwo nowego materiału oraz dwie dodatkowe duże sceny walki. Jedną była potyczka Liu Kanga z Reptilem, a drugą klimatyczne starcie w pieczarze Scorpiona (w oryginale walka ta kończyła się w bambusowym lesie, gdzie Johnny Cage pokonywał Skorpiona kopnięciem). Nakręcono też nowe zakończenie, aby otworzyć sobie drogę do ewentualnego sequela. Tym razem widzowie na pokazach próbnych nie mieli zastrzeżeń.

Raz na pokolenie odbywa się turniej sztuk walki pomiędzy przedstawicielami Ziemi a wysłannikami zaświatów. Jeśli przedstawiciele zaświatów wygrają dziesięć turniejów z rzędu, ich przywódca – imperator Shao Khan za pozwoleniem starych bogów będzie mógł najechać i podbić Ziemię. Przedstawiciele zaświatów wygrali dziewięć turniejów z rzędu, więc ten będzie decydujący. Bóg piorunów – Raiden osobiście wybiera wojowników na następny turniej. Należą do nich: buddyjski mnich Liu Kang, gwiazdor kina akcji Johnny Cage oraz członkini sił specjalnych Sonya Blade. Każde z nich ma inną motywację, aby wziąć udział w turnieju. Liu chce pomścić śmierć brata, Cage udowodnić wszystkim, że potrafi walczyć, a Sonya tropi zabójcę swojego partnera, który jest jednym z uczestników turnieju. Cała trójka dociera na statek, który zabiera ich na tajemniczą wyspę należącą do prowadzącego turniej czarnoksiężnika Shang Tsunga.
Film został przyjęty bardzo ciepło przez widownie, jednak nieco chłodniej przez krytyków. Zarzuty były skierowane w drewniane aktorstwo i słaby scenariusz, będący kopią Wejścia Smoka. Jednak nawet najbardziej zajadli recenzenci docenili atmosferę filmu i sceny walki. Konsensus był taki, że jest to najlepsza z dotychczasowych adaptacji gier. Film docenili także zwykli widzowie nieobeznani z marką gier. Mortal Kombat sporo namieszał w box office. Sam reżyser, idąc w ślady George’a Lucasa z nerwów wykupił wycieczkę na Hawaje, aby nie być świadkiem ewentualnej porażki. Ominęła go miła niespodzianka.
Nawet po wielu latach Mortal Kombat ogląda się świetnie. Efekty co prawda nie robią już takiego wrażenia, jak kiedyś, ale w większości są wciąż zadowalające. Aktorstwo jest przyzwoite a najlepiej wypadają: Cary-Hiroyuki Tagawa w roli Shang Tsunga oraz Trevor Goddard w roli Kano. W obu przypadkach twórcy gry byli pod takim wrażeniem ich ról, że zmienili historie tych postaci w kolejnych odsłonach gier, aby dopasować je do fabuły filmowej. Kano w oryginale był Japończykiem wychowanym w Stanach, a w filmie jest Australijczykiem.
Cary-Hiroyuki Tagawa już chyba do końca życia się będzie utożsamiany z Shang Tsungiem. Sposób, w jaki wymawia on klasyczne teksty z gry takich jak „Finish Him” czy „Flawless Victory” sprawia, że widzom przechodzą ciarki po plecach. Najgorzej wypada na ekranie Linden Ashby jako Cage i Bridgette Wilson-Sampras jako Sonia. Linden dostaje żenujące one-linery, stając się typowym comic relif, a Bridgette gra swoją postać z niepasującą do reszty filmu powagą a na dodatek ma też bardzo duże braki, jeśli chodzi o sceny walk. Widać, że choreograf musiał się napocić, żeby jej sceny miały jakąkolwiek dynamikę. Jej postać jest też napisana w bardzo niechlujny sposób. Na początku widzimy ją jako twardą heroinę, podążająca w zemście za śmierć partnera na koniec świata, aby skręcić sprawcy kark własnymi udami, jednak w końcówce nagle staje się ona delikatną, damulką w opałach, której wystarczy wykręcić rękę.
Mimo adoptowania jednej z najbrutalniejszych gier w historii autorzy zdołali uzyskać certyfikat PG-13. Twórcy, chcąc uzyskać odpowiednią kategorię, wynajęli specjalnego konsultanta, który mówił, ile wulgarnych słów mogą użyć, zanim przekroczą niewidzialną barierę oraz jak mogą sprytnie wyminąć ograniczenia. W skrócie chodzi o to, że aby uzyskać odpowiedni certyfikat, nie można na ekranie pokazać śmierci człowieka, natomiast dozwolone jest zabijanie wszelkiego rodzaju potworów. To dlatego możemy oglądać upadek Goro w przepaść, a w przypadku śmierci człowieka widzimy przebitkę na reakcję bohaterów. W kolejnych wydaniach filmu na DVD czy BluRay, niektóre brtutalne sceny przywrócono.
Na końcu wypada jeszcze wspomnieć o muzyce. Świetnie dobrany soundtrack, znakomicie podkreśla atmosferę filmu. Jednak prawdziwym fenomenem został utwór Techno Syndrome belgijskiej grupy The Immortals (więszkość ludzi nazywa tę utwór po prostu Mortal Kombat). Jest on wykorzytywany kilka razy w trakcie filmu i idealnie podkreśla dynamikę walk. Szczególnie świetnie wypada on w końcowym pojedynku Liu Kanga z Shang Tsungiem. Co ciekawe, sam utwór zadebiutował jako singiel dwa lata wcześniej, jednak przeszedłniezauważony. Dopiero wraz z sukcesem filmu, utwór dostał się na światowe listy przebojów.
Mortal Kombat to solidne kino akcji z nieco już przestarzałymi efektami specjalnymi i przeciętnym aktorstwem, jednak wciąż jest to jedna z najlepszych adaptacji gier komputerowych. Wspólnie z kolejnym udanym projektem, czyli Ukrytym Horyzontem, film ten wypromował Paula Andersona jako specjalistę od efektownych widowisk. Sam reżyser powróci jeszcze w naszym zestawieniu z adaptacją innej popularnej marki gier. Jednak po premierze MK w światku adaptacji nastała cisza. Producenci zorientowali się, że gry to delikatny temat i mimo swoich popularności nie przynoszą one krociowych zysków. Fani gier komputerowych musieli czekać aż dwa lata do wydania następnej adaptacji, którą był sequel Mortal Kombat.
Mortal Kombat: Annihilation – recenzja | Adaptacje gier wideo