Knives Out to bardzo udany kryminał, któremu do perfekcji zabrakło kilku elementów. Są w nim dosyć mocno naciągane sceny (wymiotowanie przy kłamaniu), przewidywalne zakończenie, jednowymiarowe postacie i wygodne zbiegi okoliczności. Na szczęście tych słabych elementów jest bardzo mało, dzięki czemu nie zaburzają postrzegania filmu jako całości. Ponieważ mowa o sequelu, wydawać by się mogło, że reżyser będzie chciał poprawić krytykowane elementy i wydać prawdziwe arcydzieło. Niestety Rian Johnson postanowił pokazać, że ma gdzieś opinię innych i celowo wyolbrzymił krytykowane elementy jeszcze bardziej.
Miliarder zaprasza grupkę przyjaciół na swoją prywatną wyspę. Celem spotkania jest rozwiązanie zagadki fikcyjnego morderstwa. W grupie zaproszonych jest znany z Knives Out detektyw Benoit Blanc. Sprawy szybko się komplikują, gdy okazuje się, że nie wszyscy goście pałają miłością do gospodarza, a detektywa nikt nie zapraszał. W końcu zostaje popełnione prawdziwe morderstwo, a Blanc jest jedyną osobą zdolną je rozwiązać.
Sporą wadą filmu jest tempo. Glass Onion to blisko dwuipółgodzinny film, z którego spokojnie można by usunąć z pół godziny materiału. Pierwszy akt jest nudny jak flaki z olejem i ciągnie się w nieskończoność. Mamy na przykład liczne nawiązania do pandemii. Czyżby krył się w tym jakiś ważny trop? Niestety nie – nagle pojawia się magiczne lekarstwo na covid (!) i już więcej o sprawie nie słyszymy. Reżyser tłumaczył, że chciał pokazać poprzez sposób noszenia masek charaktery postaci. Nawet jeśli to prawda, a nie wymyślona na poczekaniu wymówka, to wystarczyła do tego minutowa scena, a nie dobre 15 minut zmarnowanego czasu. Podobnych zapychaczy jest całe mnóstwo.
Drugi akt, w którym niektóre wydarzenia zostają przedstawione w nowym kontekście, jest o wiele lepszy. Film zaczyna przypominać rasowy kryminał. Intryga się zagęszcza, pojawiają się ciekawe tropy, a my możemy zweryfikować wyrobione wcześniej poglądy na temat postaci. Niestety dobre wrażenie niszczy pozbawiona sensu końcówka.
Fabuła jest pełna niedorzeczności i dziur fabularnych. Zabójca (lub zabójczyni) jest przedstawiony przez detektywa jako kompletny idiota, chociaż jego akcje były pomysłowe i kreatywne do tego stopnia, że nawet detektyw nie jest w stanie mu nic udowodnić. Jak więc złoczyńca zostanie ukarany? Poprzez dziecięcy napad złości jednej z postaci. Zasugerowane jest, że będzie to nauczką na całe życie, jednak w praktyce zabójca wyjdzie z wszystkiego obronną ręką, a agresor może trafić do więzienia. Przynajmniej tak działa prawo w prawdziwym świecie. Po co więc Rian Johnson napisał zakończenie w ten sposób? Pozostaje tylko podejrzewać, że górę wzięły te same instynkty, które kazały mu „ulepszać” Gwiezdne Wojny. Będzie fajnie i zaskakująco. A że nielogicznie, to najmniejszy problem. Najzabawniejsze, że autor zdawał sobie sprawę z niedostatków swojego scenariusza i asekuracyjnie wymyślił sobie wymówkę: to nie on napisał słaby film z zakończeniem przypominającym pastisz, to zabójca jest idiotą, który wymyślił kiepską intrygę.
Innym elementem, do którego trzeba się przyczepić, jest lenistwo realizacyjne. Najpierw akcja toczy się w czasie teraźniejszym, a później pokazany zostaje długi flashback prezentujący pewne sceny w nowym kontekście. Oglądamy więc detektywa śledzącego kogoś, a później dowiadujemy się, że stał tam ktoś jeszcze. Jest to normalna technika używana w kryminałach. Problem w tym, że twórcy nie wysilili się, aby nakręcić scenę w pomysłowy sposób. Przykładowo – część oryginalnego ujęcia jest przesłaniana przez jakiś obiekt, a gdy oglądamy wydarzenia ponownie, kamera przesuwa się, ujawniając kolejnego obserwatora. Tutaj po prostu nakręcono tę samą scenę najpierw z jednym aktorem, a później z dwoma. I widz czuje się oszukany, bo na pierwotnym ujęciu w tym miejscu nikogo nie było. Na dodatek nie ma to zbyt dużego sensu, bo z fabularnego punktu widzenia możemy oglądać sfałszowane flashbacki (bo historię opowiada niewiarygodny narrator), jednak sfałszowana scena dzieje się w czasie teraźniejszym i nie jest przez nikogo opowiadana. Autor po prostu wymyśla reguły na poczekaniu.
Mimo całej niechęci do rozwiązań fabularnych nie sposób pochwalić aktorstwa i pięknych zdjęć. Daniel Craig już po raz drugi udowadnia, że klątwa bycia zaszufladkowanym jako James Bond go nie dotyczy. Świetnie wypadają też Edward Norton i Janelle Monáe. Wszyscy aktorzy grają na pograniczu groteski, jednak nigdy w nią nie popadają. Innym elementem godnym pochwały są liczne gościnne występny różnych gwiazd. W wielu filmach jest to spory problem, gdyż, takie pojawienie się znanej osoby rozprasza lub sprawia wrażenie wciskania na siłę kolegów z branży. Tutaj niewielkie epizody są zabawne i pomysłowe.
Glass Onion to kryminalny odpowiednik letniego blockbustera. Jeśli wyłączymy myślenie, możemy się całkiem dobrze bawić, jednak jeśli zaczniemy się zastanawiać nad motywacjami postaci, nieprawdopodobnymi zbiegami okoliczności i dziurami fabularnymi wielkości drzwi od stodoły dojdziemy do wniosku, że fabuła była pisana na kolanie. Szkoda, bo potencjał był. Gdyby autor skupił się bardziej na logice wydarzeń, byłby to świetny reprezentant gatunku, a tak jest to zwykły, przesadnie rozwleczony przeciętniak.
6/10