Główny bohater jest pracującym dla CIA zabójcą. Podczas ostatniej misji w jego ręce wpada pendrive zawierający materiały kompromitujące zwierzchników. Bohater wie, że oznacza to dla niego wyrok śmierci. Gdy ucieka, jego tropem wysłany zostaje psychopatyczny najemnik. Zamiast ścigać bohatera, najemnik postanawia porwać dziewczynkę, której ten był ochroniarzem.
Nie można się oprzeć wrażeniu, że scenariusz to zlepek kilkudziesięciu pomysłów podpatrzonych w innych filmach akcji. Tajny agent, ścigany przez własnych mocodawców był już przerabiany w tylu filmach, że nie starczy strony na wymienienie ich wszystkich. Twardziel przywiązujący się do dziewczynki, nad którą sprawował opiekę to oczywiste nawiązanie do Leona Zawodowca i Człowieka w Ogniu. Sceny dramatycznych ucieczek po mieście przywodzą na myśl serię o Jasonie Bournie. Błyskawiczne wykańczanie tuzinów przeciwników przy pomocy broni białej i palnej to John Wick. Wszystko to przyprawione jest niemożliwymi z punktu widzenia fizyki scenami akcji rodem z Szybkich i wściekłych i odrobiną szpiegowskich intryg z Jamesa Bonda. Mamy nawet walkę dwóch wyszkolonych agentów, przeciw dominującemu nad nimi przeciwnikiem, niczym w Mission Impossible: Fallout. Przez cały seans towarzyszy nam uczucie: chyba to już gdzieś widziałem…
Niestety, mimo iż twórcy naśladują najlepszych, w filmie nie da się znaleźć jednej sceny, która jest zrealizowana na takim samym poziomie jak w oryginalnych filmach. Zawodzi to, z czego bracia Russo do tej pory słynęli, czyli świetna choreografia walk. Sceny akcji są nakręcone w sposób chaotyczny i ciężko zorientować się, co się dzieje. Popisy kaskaderskie nie robią żadnego wrażenia. Fabuła jest przewidywalna i pretekstowa, a wątek dramatyczny (chora dziewczynka) nie wzbudza emocji.
Gosling większość scen gra z beznamiętnym wyrazem twarzy. Chris Evans usiłuje w nieudolny sposób naśladować Nicolasa Cage’a. Aktor ma grać kogoś niesamowicie groźnego, jednak w swoich obcisłych markowych podkoszulkach i z dziwnym wąsikiem bardziej przypomina kreatora mody, niż międzynarodowego najemnika. Billy Bob Thornton pojawia się w zaledwie kilku scenach, aby wygłosić jakieś ekspozycje. Ana De Armas wciela się w podobną postać co w ostatnim 007, tyle że tam jej postać wnosiła sporo humoru, a tu jest nijaka.
Ciężko uwierzyć, że jest to najdroższy film Netflixa ($200 mln), gdyż efekty są wykonane na poziomie tanich produkcji kanału SyFy. Pomocną dłoń specom od efektów wyciągają montażyści, którzy dwoją i się i troją, by w wywołanym licznymi cięciami chaosie ukryć niedoróbki. To natomiast czego ukryć się montażem nie da, maskowane jest kolosalnie dużą ilością komputerowej mgły, cyfrowym kurzem, lub fruwającymi wszędzie odłamkami. W praktyce widzimy, że coś się dzieje, ale ciężko powiedzieć dokładnie co. Spójrzcie zresztą na poniższą scenę i sami oceńcie.
Pod jakim kątem byśmy nie spojrzeli na ten film, jest po prostu źle. Gray man to dzieło pozbawione inwencji, emocji i dobrego aktorstwa. Film nie sprawdza się nawet jako bezmyślne kino akcji. Najlepiej omijać ten tytuł z daleka a zaoszczędzone w ten sposób dwie godziny przeznaczyć na odświeżenie jakiegoś dobrego klasyka.
3/10