Resident Evil: Retrybucja rozpoczyna się w momencie zakończenia poprzedniej części. Przebywający na statku Arcadia bohaterowie zostają zaatakowani przez przeważające siły wroga. Wszyscy giną, a Alice budzi się w swoim domu. Nie dane jednak będzie się jej nacieszyć życiem rodzinnym, gdyż akcja dzieje się w Raccoon City w dniu infekcji. Gdy Alice próbuje uciec, okazuje się, że wszystko jest częścią wyrafinowanej symulacji, a Alice jest więźniem Umbrelli w tajnej placówce położonej w Rosji.
Podsumujmy dotychczasowe wydarzenia. W części pierwszej wirus zabija załogę tajnego laboratorium, w drugiej wydostaje się z laboratorium i rozprzestrzenia się na całe miasto, w trzeciej planeta zostaje zainfekowana i zmieniona w jałową pustynię (z wyjątkiem Alaski). Czwarta nie wnosi większych zmian. Cóż więc pozostało twórcom piątej części? Oczywiście pokazać wydarzenia bezpośrednio przeczące pokazanym w poprzednich odsłonach. Tajny ośrodek, w którym znajduje się Alice, służy do produkcji klonów, które następnie są wystawiane na działanie wirusa, co ma symulować rozprzestrzenianie się infekcji w dużych miastach. Po co? Aby sprzedać wirusa różnym państwom i doprowadzić w ten sposób do biologicznego wyścigu zbrojeń. Umbrella buduje miniaturowe Tokio, zasiedla je klonami i wypuszcza wirusa, a prezentacja to sales pitch dla chińczyków. Buduje miniaturowy Nowy Jork, a wirusa sprzedaje Rosjanom. Ok, tyle że w części trzeciej wirus opanował całą planetę, zniszczył roślinność i wysuszył rzeki i jeziora, więc, kto by chciał kupić coś, co już znajduje się w każdym zakątku Ziemi? Trochę tak, jakbyśmy próbowali komuś sprzedać powietrze. Dodatkowo skoro Umbrella i tak próbowała spowodować zagładę całej ludzkości poprzez sprzedaż wirusa i napuszczanie na siebie państw, po co próbowała ukryć skutki incydentu w laboratorium i Raccoon City? Przecież fabuła dwóch pierwszych filmów opierała się na staraniach mega korporacji, aby ukryć skutki swych niecnych poczynań. Więc po co wydawać miliardy na budowę tajnych ośrodków imitujących światowe metropolie i zasiedlanie ich tysiącami klonów, kiedy pod ręką mieli dwa gotowe poligony doświadczalne będące idealnym pokazem możliwości wirusa. A nawet tego nie potrzeba. Wystarczyłoby – Hej, słyszeliście o tym wirusie, co spustoszył całą kulę ziemską i cofnął ludzkość w rozwoju do epoki kamienia łupanego? To nasza robota. Chcecie go kupić, bo mamy akurat zimową likwidację zapasów? Co ciekawe Retrybucja nie wyrzuca do kosza fabuły poprzednich części całkowicie, tylko te wątki, które akurat nie są potrzebne. I byłoby to zrozumiałe, gdyby film ten tworzony był przez różnych ludzi. Jednak od początku za sterami siedział Paul W. S. Anderson, który napisał wszystkie scenariusze, wyreżyserował trzy z pięciu filmów, był producentem każdego filmu, a jego żona główną gwiazdą serii. W pewnym sensie seria Resident Evil to dziecko Andersona i można by pomyśleć, że będzie się bardziej do niej przykładał.
Przykładem lenistwa Andersona jest likwidowanie postaci, bez słowa wyjaśnienia, a później przywracanie ich jako klony, kiedy jest to akurat wygodne. W Retrybucji nieoczekiwanie powracają Rain i Carlos, czyli postacie, które zginęły odpowiednio w części pierwszej i trzeciej. Tutaj pojawiają się jako klony i aby nie było nudno, dostajemy od razy po dwie sztuki – dobrą i złą (twórcom należy się mały komplement, gdyż daje nam to okazję zobaczyć po raz pierwszy na ekranie Michelle Rodriguez w innej roli niż twardego babo-chłopa). Powraca też Jill, która zniknęła wcześniej bez wyjaśnienia w części drugiej. Tutaj wraca jako marionetka sterowana przez Umbellę. Pojawiają się także nowi bohaterowie: Ada Wong, Leon Kennedy i Barry Burton. Ada wzorem swojego odpowiednika z gry nosi długą, czerwoną suknię balową… podczas włamania do supertajnej bazy wojskowej na mroźnej Kamczatce. Leon i Barry są komandosami, jednak nie mają nic wspólnego z odpowiednikami z gier, oprócz wyglądu. Ciężko w to uwierzyć, ale postacie te mają więcej głębi w grach niż w adaptacji filmowej. Andersona takie drobiazgi najwyraźniej nie obchodzą. Postacie w jego filmach muszą mieć aparycję profesjonalnego modela, być ubrani jak w grach i dużo strzelać bez jakiegokolwiek przeładowywania. A rozwijanie postaci czy nadawanie sensu ich czynom to jedynie marnowanie taśmy filmowej.
Zresztą, jak autor ma pamiętać o zdarzeniach z innych części i podporządkowywać im logikę wydarzeń, skoro nie potrafi on jej zachować nawet w ramach jednego filmu. Potwór, który bezlitośnie rozszarpuje każdego człowieka, z jakiegoś powodu nie zabija dziewczynki towarzyszącej Alice, tylko owija ją w kokon. W celi, w której więziona jest Alice, znajduje się szuflada z jej wszystkimi broniami i strojem, by w przypadku ucieczki nie musiała ich zbyt długo szukać. Bezmózgie zombie w pewnym momencie formują armię i nacierają na naszych bohaterów w bojowym szyku, odstrzeliwując ich i nawet prowadząc pojazdy. Sceny te nie mają sensu w kontekście filmu, a Anderson je wsadził, bo podpatrzył podobne w innych produkcjach i albo chciał w ten sposób oddać ich twórcom wątpliwy hołd, albo skopiowanie cudzej pracy zaoszczędziło mu pracy, przy tworzeniu filmu, na który najwyraźniej nie miał ochoty.
Poprzednie odsłony serii Resident Evil to kino bardzo niskich lotów, jednak Retrybucja to prawdziwa katastrofa. Jeśli byli jacyś ludzie, którzy interesowali się tą marką na poważnie (a musieli być, gdyż każdy kolejny film zarabiał coraz więcej pieniędzy), to ta część zwyczajnie splunęła im w twarz i powiedziała: jesteście bezmózgimi zombie, które przełkną wszystko. Retrybucja to prawdziwy filmowy horror, jednak nie taki, jakiego oczekiwali widzowie.
2/10