DOA: Dead or Alive – recenzja filmu

W połowie lat 90. japoński wydawca gier Tecmo popadł w problemy finansowe. Znana ze swoich dwuwymiarowych hitów firma nie miała pomysłu jak wykorzystać potencjał konsoli PlayStation. W końcu zapadła decyzja o stworzeniu nowego produktu wzorowanego na święcącej tryumfy trójwymiarowej bijatyce Virtua Fighter. Do zadania został oddelegowany młody projektant Tomonobu Itagaki. Widząc swoją szansę na zaistnienie w branży, Tomonobu przystąpił z zapałem do pracy, jednak szybko zderzył się z marketingową rzeczywistością. Kategoria trójwymiarowych mordobić miała już kilka naprawdę dobrych tytułów. Battle arena toshinden, Virtua Fighter, Tekken, Soul Calibur czy Fx Fighter to tylko niektóre z popularnych bijatyk. Aby rozepchać się łokciami w tym tłumie, Tomonobu postanowił postawić na kontrowersje. Wszystkie postacie kobiece wyposażone zostały w parę olbrzymich piersi, które przy każdym ruchu efektownie poddawały się działaniu grawitacji. Jednak oprócz tego bezwstydnego fan serwisu, gra była diabelnie grywanym tytułem. Oryginalny system kontrataków, płynne animacje osiągnięte dzięki technice motion capture i grafika pozbawiana typowych dla gier PSX ząbków spowodowały, że gra została jednym z większych hitów w swojej kategorii. Dead or Alive uratowało Tecmo przed bankructwem. Do dziś wydano 24 gry związane z tą marką, z czego sześć to oficjalne kontynuacje. Z każdą częścią grafika stawała się ładniejsza, a piersi większe i okrąglejsze. Regres za to następował w ilości ciuchów noszonych przez wojowniczki, czego kulminacją był wydany w 2003 Dead or Alive Xtreme Beach Volleyball. Tutaj panie uczestniczyły w turnieju piłki plażowej. W nagrodę zdobywały pieniądze, za które mogły kupić sobie jeszcze mniejsze bikini. Idealny materiał na grę, prawda? W 2005 roku zapadła decyzja o nakręcaniu adaptacji Dead or Alive, która ukazała się w kinach w połowie 2006.

Najlepsi wojownicy z całego świata otrzymują zaproszenie na sekretny turniej sztuk walki. Wśród wojowników znajdują się główne bohaterki: Tina Armstrong (Jaime Pressly), gwiazda wrestlingu, która pragnie dowieść, że naprawdę potrafi walczyć, Christie Allen (Holly Valance), złodziejka i zabójca na zlecenie, oraz Kasumi (Devon Aoki), japońska księżniczka poszukująca zaginionego brata. Turniej odbywa się na odludnej wyspie, należącej do tajemniczego Donovana (Eric Roberts). Każda z walczących osób jest najlepsza w swoim specyficznym stylu walki, a nagrodą dla zwycięzcy jest 10 milionów dolarów.

Głupot w tym filmie jest tyle, że nie sposób ich wszystkich wyliczyć. Obejrzyjmy pierwszą scenę. Japońska księżniczka Katsumi ucieka ze swojego zamku. Jej słudzy i armia nie pozwalają jej odejść, ponieważ…. w sumie sam nie wiem dlaczego. Katsumi rzuca przed siebie miecz, zaczyna biec po karkach swoich poddanych, którzy przed nią klęczą. Następnie dobiega do miecza, który wbił się w ścianę i używa go jako trampoliny, aby wyskoczyć 15 metrów do góry, przeskakując mur. Po drugiej stronie muru jest gigantyczna przepaść, ale to nie jest żaden problem. Katsumi w locie zdejmuje swój szlafrok i okazuje się, że ma pod nim ukrytą lotnię (?) W tym samym momencie ktoś rzuca w nią nożem z elektronicznym zaproszeniem na turniej. W tym samym czasie druga z bohaterek relaksuje się pod prysznicem, gdy na jej pokój robi nalot policja. Biedna niewiasta jest w samym ręczniku. Na widok policji bohaterka odstawia scenę z zakładaniem majteczek niczym Sharon Stone w Nagim Instynkcie, następnie prosi policjanta o podanie biustonosza. Ten podaje jej go swoim pistoletem, więc bohaterka kopie go w rękę co powoduje, że z ręki wypadają mu zarówno pistolet, jak i biustonosz. Dzięki pomocy zwolnionego tempa i zrolowanego ręcznika Christie kopie tyłki trzem policjantom, po czym wyciąga ręce do góry, na które ładnie wpada jej stanik, do tej pory najwyraźniej lewitujący w powietrzu. Po opuszczeniu hotelu bohaterka ucieka ścigaczem z prędkością 200 kilometrów na godzinę i właśnie w tym momencie w jej motor trafia zaproszenie.

  Tormented souls - recenzja

Można by się tutaj popastwić nieco, analizując logikę tych scen, ale nie ma to sensu, bo mogłoby na to zejść z dwa tygodnie. Oglądając Dead or Alive, mózg trzeba odłożyć na półkę i cieszyć się bezsensowną akcją i scenami walk. No i bardzo ładnymi paniami.

Dead or alive film

Dead or Alive to oczywiście nie tylko same pojedynki, więc scenarzyści starają się wypełnić pustkę pomiędzy nimi różnymi wątkami. Złodziejka chce ukraść fortunę ukrytą gdzieś na wyspie, Tina ma problemy ze swoim ojcem, który także bierze udział w turnieju, a ninja-ksieżniczka musi zmagać się ze ścigającą ją wysłanniczką królestwa. No i oczywiście mamy też głównego złego, który ma jakiś absurdalny plan zostania największym wojownikiem dzięki specjalnym okularom. Drugim wypełniaczem czasu pomiędzy walkami są różnego rodzaju podszyte erotyzmem scenki. Turniej siatkówki, skanowanie półnagich zawodników czy liczne lesbijskie podteksty. Oczywiście z każdej sceny wyciągane jest 100% miodu, więc kamera co chwila (niechcący) pokazuje ujęcie pupy czy innej atrakcyjnej części ciała.

Film reżyseruje weteran kina akcji z Hongkongu Corey Yuen. Ma on na koncie także kilka filmów zrealizowanych w Hollywood, z których najbardziej wyróżnia się Transporter. Corey pracował także jako choreograf przy filmach takich jak: Zabójcza broń 4, X-Men, czy Romeo musi umrzeć. Corey stara się jak może, aby uatrakcyjnić pojedynki i wychodzi to różnie. Kilka scen wizualnie wypada naprawdę ciekawie. Wspomniana scena ze stanikiem może i jest tak idiotyczna, że mózg domaga się resetu, jednak jednocześnie jest ładnie nakręcona i efektowna. Niestety jest też sporo scen nakręconych po dziadowsku. Ilość cięć w niektórych scenach powoduje oczopląs. No ale jakoś trzeba zamaskować obecnośc kaskaderów, którzy odwalają z 90% roboty.

W zależności jak spojrzymy na ten film, mamy do czynienia z najgorszą lub najwspanialszą adaptacją gry komputerowej. Dlaczego? Bo z jednej strony film daje nam dokładanie to, co widzieliśmy w grze, czyli śliczne walczące ze sobą kobiety. Jest tak samo kolorowo i przesadnie efektownie jak w grach. Z drugiej strony oglądamy jeden z najbardziej idiotycznych filmów świata, w którym logika zostaje już na samym początku wyrzucona przez okno wraz z realizmem i prawami fizyki. Każdy musi sam zdecydować, co do niego bardziej przemawia. Ja uważam, że film nadaje się jako idealny sposób na spędzenie wieczoru z kumplami przy skrzynce piwa. Poczujecie się wtedy jak bohaterowie Mystery Science Theater 3000.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *