W 2000 roku, po kilku latach oglądania na ekranie dziadowskich ekranizacji komiksów (Steel, Spawn) dostaliśmy w końcu jedną z lepszych – Spider-Man, Sama Raimiego. Film był świetną rozrywką, także dla tych, którzy wcześniej z komiksami nie mieli do czynienia. Mineły dwa lata. Reżyser miał ciężkie zadanie, aby przebić własne dzieło, ale dokonał tego. Spider-Man 2 to obok The Dark Knight jedna z najlepszych adaptacji komiksów. Historia superbohatera wymieszana z operą mydlaną, przyprawiona sporą dawką niewymuszonego humoru, napakowana po brzegi akcją i niezapomnianymi scenami, była strzałem w dziesiątkę. Na dodatek efekty specjalne, przy których pracował legendarny Stan Winston, prawie się nie zestarzały i do dziś potrafią zrobić wrażenie zarówno rozmachem, jak i pomysłowością. Niestety nie udało się powtórzyć tej magii po raz trzeci. Spider-Man 3 to zmarnowany potencjał. Zbyt dużo przeciwników, zbyt absurdalny humor i zbyt dużo dziur logicznych w fabule. Na dodatek film został pogrzebany przez casting. Do roli największego przeciwnika pajączka, czyli Venoma wybrano Tophera Grace. Aktor ten nigdy nie zachwycał swoim warsztatem, a ze swoją delikatną urodą i manierą nie pasował w ogóle do roli groźnego Eddiego Brocka. Włodarze studia anulowali czwartą część będącą w przedprodukcji. Jednak aby nie utracić praw autorskich (według umowy z Marvelem postać Spidermana należała do Sony, jeśli co kilka lat lat będą kręcić filmy) szybko postanowiono zrobić reebot. „The Amazing Spider-man” to niestety porażka. Reżyser mimo, iż starał się uciec od dokonań poprzednika, zrobił praktycznie ten sam film. Nawet słynne „z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność” zostało powtórzone w nieco innej formie. Mimo słabych ocen film zarobił sporo pieniędzy, więc szybko nakręcono sequel. Tym razem wyszło jeszcze gorzej. Pajączek walczył z dwoma przerysowanymi wrogami i absurdalnymi efektami specjalnymi. W tym czasie studio Marvel odnosiło sukces za sukcesem. Sony w końcu postanowiło dogadać się z Marvelem. W ten sposób Spiderman trafił do MCU.
Debiut był krótki, ale nad wyraz udany. Bitwa na lotnisku z Wojny Bohaterów jest jedną z najbardziej pamiętnych scen MCU. Z filmu niewiele dowiadujemy się o Peterze, ale informacje, które otrzymujemy, pokazują, że Marvel postanowił sporo zmienić. Peter jest o wiele młodszy, podobnie jak jego ciotka, która nie jest już siwą staruszką, lecz atrakcyjną kobietą w średnim wieku. Peter otrzymuje swój kostium od Tony’ego Starka. I co najważniejsze nie musimy słuchać po raz kolejny, że wielka moc to wielka odpowiedzialność, ani oglądać kolejnego ugryzienia przez pająka. Większość tego, co widzieliśmy do tej pory, poszło do kosza, celem odświeżenia skostniałej formuły. Niestety jest to broń obosieczna.
Spiderman: Homecoming zaczyna się od retrospekcji, w formie zapisu z komórki Petera, który nagrywał sobie całą akcję na lotnisku z poprzedniej części i przygotowania do niej. Następnie przechodzimy do właściwej akcji. Tony odwozi Petera do domu i każe mu czekać na telefon. Peter oczywiście nie ma zamiaru tego robić i zaczyna na własną rękę łapać przestępców, czekając na dużą okazję, dzięki której będzie mógł się wykazać przez Tonym Starkiem i zostać członkiem Avengers. W tym samy czasie obserwujemy poczynania niejakiego Adriana Toomesa (Michael Keaton). Wiele lat wcześniej był on szefem firmy budowlanej, która zajmowała się sprzątaniem bałaganu po „incydencie” (wydarzenia z filmu „Avengers„). Niestety kosmici pozostawili po sobie sporo pozaziemskiej technologii, więc sprzątanie przejmują faceci w czerni, a jego firma zostaje odsunięta od prac porządkowych. Powoduje to problemy finansowe i w końcu bankructwo. Jednak okazuje się, została mu jedna ciężarówka wypełniona pozaziemskimi odłamkami. Z pomocą tych elementów udaje mu się zbudować latający strój. Z innych elementów zaczyna produkować potężną broń, którą sprzedaje nowojorskim przestępcom. Jak można się domyślić, jego ścieżka wkrótce się skrzyżuje z młodocianym Człowiekiem Pająkiem.
Teraz dwa najważniejsze pytania, czy jest to dobry film i jak wypada na tle poprzednich odsłon? No cóż, Spiderman: Homecoming jest całkiem dobrym filmem, jednak daleko mu do dwóch pierwszych Spidermanów. Dlaczego? Jak już wspomniałem inność filmu to miecz obosieczny. Marvel próbował już przymiarek do różnych gatunków filmowych. Mieliśmy dramat szekspirowski w Thorze i film szpiegowski w Kapitanie Ameryka, a tutaj dostajemy, szkolną komedię w stylu Johna Hughesa. Jednak aby taki film się udał, potrzebujemy pełnowymiarowy drugi plan. Tymczasem film nam serwuje galerię postaci wyciętych z kartonu. Każdy ze szkolnych znajomych Petera to jednowymiarowy chodzący stereotyp. Mamy Flasha Thomsona, czyli szkolnego drania, który całą swoją energię poświęca na gnębienie słabszych. Mamy obiekt westchnień głównego bohatera w postaci strakcyjnej dziewczyny. Mamy przyjaciela głównego bohatera, który jest klasycznym comic relief. Jedyną postacią, która miała potencjał na bycie czymś więcej, jest Zendaya grająca mizantropiczną Michelle. Postać ta niczym Bill Murray serwuje co chwila jakaś sarkastyczną uwagę z śmiertelnie poważną twarzą, jednak jej wątek zmierza donikąd. Większość przeciwników to tępe osiłki. Wyjątkiem jest Sęp. Michaelowi Keatonowi ze swojego słabego materiału i tak udało się zbudować ciekawą postać.
Kolejnym zarzutem jest zbytnia „marvelowatość”. Film ucieka jak najdalej od poprzednich odsłon, jednocześnie popadając w rutynę scenariuszową znaną z innych filmów MCU. Dramatyczna sytuacja – żarcik dla rozładowania napięcia, dramatyczna sytuacja – żarcik dla rozładowania napięcia… To jeszcze nie byłoby takie złe, gdyby nie to, że te żarty się robią powtarzalne. Na początki filmu Tony Stark mówi młodemu Parkerowi, żeby w razie konieczności kontaktował się z Happy Hoganem (ochroniarzem/szoferem Tony’ego). Żart ma polegać na tym, że Peter dzwoni do Happy’ego dowiedzieć się czy Avengers nie mają dla niego jakiegoś zadania, na co Happy reaguje irytacją i próbą jak najszybszego rozłączenia się. Średnio śmieszne. Jednak autorzy uznali że żart ten jest taki fajny iż został powtórzony pięć razy w ciągu całego dwugodzinnego filmu(!). I za każdym razem był coraz mniej zabawny. Podobnie jest z najlepszym przyjacielem Petera, który ciągle go próbuje wciągnąć w dyskusje na temat mocy Spidermana. Kilka razy można się uśmiechnąć, ale nie jest aż takie zabawne jak w innych filmach MCU.
Sam scenariusz jak już wspominałem, próbuje naśladować wczesne dokonania Johna Hughesa, jednak wychodzi to dosyć nieporadnie. Sam wątek Peter-Tony, czyli relacja ojcowsko-synowska jest poprowadzony poprawnie. Z zapatrzonego w Avengers nastolatka, bohater wewnętrznie dojrzewa do roli działającego na własną rękę przyjacielskiego Spidermana. Jednak droga, jaką przechodzi w tym celu, jest napisana na poziomie młodzieżowego serialu. Po prostu kilkukrotnie ogrywany jest ten sam schemat, w którym Peter się do czegoś zobowiązuje i nagle nieoczekiwanie pojawia się zadanie dla Człowieka Pająka. Dokładnie to samo widzieliśmy w prawie każdym poprzednim Spidermanie, z tym że tam chodziło o randkę lub wizytę w teatrze, a tutaj o szkolną dyskotekę, lub konkurs wiedzowy.
Ostatnim, do czego się przyczepię to strona wizualna. Oczywiście wszystko jest na swoim miejscu, jednak brakowało mi nieco takiej popisowej sceny, która zostaje na dłużej w pamięci. Walka z Octaviusem w banku, czy fenomenalne zatrzymanie pędzącego pociągu w „Spider-man 2„. Albo scena walki na lotnisku z „Wojny Bohaterów„. Tutaj nie mamy nic takiego. Domyślam się, że takim money shot miało być przecięcie promu na pół i próba ratowania pasażerów, ale jakoś specjalnie ta scena na mnie nie zrobiła wrażenia. Końcowa walka na samolocie to już ordynarne CGI, na dodatek słabej jakości. Bardzo to dziwne, gdyż w Marvelu zawsze dbano w wizualną stronę. Na szczęście pozostałe elementu są dobre, jeśli nie bardzo dobre. 21-letni Tom Holland jest rewelacyjny w roli 15-letniego Petera Parkera. Próbkę możliwości widzieliśmy już w „Wojnie Bohaterów„. Młody aktor wnosi w rolę dużo energii i nie wątpie, że zostanie pajączkiem na dłużej. Marisa Tomei radzi sobie świetnie w roli ciotki May. Robert Downey Jr. jest jak zawsze bezbłędny, chociaż po tylu latach grania tej samej postaci, przypuszczam, że jedzie już na autopilocie. Oprócz wielu ogranych do bólu żartów w filmie jest kilka naprawdę zabawnych sytuacji, na czele ze sceną kupowania kanapek w lokalnym sklepiku. Ogólnie widać, że ludzie, którzy pracowali przy filmie, włożyli sporo pasji w swoje dzieło, niestety ich pracy ktoś nadał zły kierunek. Jestem pełen nadziei, że te błędy zostaną wyeliminowane w nadchodzącym „Avengers: Wojna bez granic„ i w kolejnym solowym filmiku o pajączku.