Recenzja gry Firewatch

Firewatch to gra przygodowa z widokiem z pierwszej osoby, której akcja ma miejsce w amerykańskim parku narodowym Shoshone w 1989 roku. Park ten jest tak naprawdę mniej znaną częścią słynnego parku narodowego Yellowstone. Głównym bohaterem jest Henry, który właśnie podjął pracę strażnika leśnego. Krótko po podjęciu obowiązków, wokół głównego bohatera zaczynają dziać się niewytłumaczone zjawiska. Henry odkrywa tajemnicze obiekty znajdujące się na terenie parku i napotyka dziwną postać, która go obserwuje z oddali.

Firewatch

Początek gry zamiast intra ma narrację z opcjami do wyboru. Nie mają one jednak wpływu na przebieg rozgrywki.

Gra rozpoczyna się w dosyć nietypowy sposób – w postaci napisów podsumowujących dotychczasowe życie Henry’ego, przeplatanych ujęciami głównego bohatera wyruszającego do parku podjąć nową posadę. Z narracji tej dowiadujemy się, jak Henry poznał swoja żonę Julie i jak układało im się codzienne życie, do czasu kiedy u Julii zdiagnozowano Alzheimera. Kiedy choroba pogłębia się, Henry zaczyna zapijać swój smutek, przebywając w barze do późna w nocy. Po jednej z takich nocek, w drodze do domu zatrzymuje go policja. Po nocy w areszcie Henry opowiada o tym szwagierce, co powoduje, że rodzice Julii zabierają ja do siebie, do Australii. Osamotniony Henry znajduje ogłoszenie z ofertą pracy w parku i przyjmuje ją.

Jako strażnik dostajemy przydzieloną wieżę obserwacyjną, która staje się naszym punktem wypadowym. Jedynym kontaktem ze światem jest Delilah która to podobnie jak my pracuje w punkcie obserwacyjnym i jednocześnie nadzoruje naszą pracę. Pierwsze zadanie, jakie otrzymujemy to upomnienie turystów, bawiących się fajerwerkami nad pobliskim jeziorem. Po powrocie z tej konfrontacji, Henry widzi tajemniczą postać obserwującą go z oddali. Na dodatek okazuje się, że wieża Henry’ego została splądrowana. Kto to zrobił i po co? A to tylko początek tajemniczych wydarzeń, z którymi musimy się zmierzyć.

Muszę przyznać, że gra potrafi niesamowicie wciągnąć. Uwielbiam tajemnicę i atmosferę niesamowitości a gra dostarcza tego w nadmiarze. Rozgrywka, jak to w typowym walking simulatorze toczy się w bardzo wolnym tempie. Większość czasu spędzamy chodząc pomiędzy lokacjami i rozmawiając z Delilah przez walkie talkie. Rozmowy te napędzają fabułę i są miłym wypełniaczem czasu. Delilah od czasu do czasu rzuci jakimś sucharem albo opowie nam coś o sobie. Po pewnym czasie zaczynamy mieć wrażenie, że między postaciami zaczyna coś iskrzyć. Świetnie tutaj sprawdzają się aktorzy głosowi. Naprawdę zaczynamy lubić tę dwójkę i interesować się ich dalszym losem.

Nawiązanie do MGS w Firewatch
Mrugnięcie okiem do fanów Metal Gear Solid

Niestety inne aspekty gry już nie są takie fajne. Żeby urozmaicić czas spędzony w grze, autorzy poukrywali w niej różne ciekawostki. Mamy aparat fotograficzny któym możemy robić zdjęcia. W pewnych miejscach znajdujemy książki. Podczas wędrówek możemy też pozbierać puszki, jeśli znajdziemy miejsce zaśmiecone przez turystów. I po co to wszystko? Otóż po nic – tego typu rzeczy nie mają absolutnie żadnego wpływu na fabułę, związane są one jedynie z trofeami/achievementami. A zdjęcia z aparatu? Podczas napisów końcowych możemy sobie pooglądać zrobione wcześniej zdjęcia. Ponownie nic to nie zmienia, jest tylko po to, żeby być. Właśnie na tym polega problem tej produkcji. Wszystko daje nam nadzieję na coś lepszego i ciekawszego a na końcu balon naszych oczekiwań zostaje przekłuty. Ten sam problem dotyczy zakończenia. Co prawda dostarcza ono odpowiedzi na większość pytań i zamyka wszystkie wątki, ale robi to z gracją buta kopiącego nas w twarz. Równie dobrze główna postać mogla, by się na końcu obudzić i powiedzieć „nie uwierzysz kochanie, jaki miałem koszmar”. Gra posiada tylko jedno zakończenie, aczkolwiek pewne dialogi wybrane podczas rozgrywki mogą spowodować zmianę tematów naszych rozmów z Delilah. Rozumiem, że miało to spowodować, że gracze będą wracali, aby odkrywać nowe opcje dialogowe, jednak to trochę za mało, aby przyciągnąć kogoś do monitora po raz drugi.

  Gabriel Knight 3: Blood of Sacred, Blood of Damned - recenzja
The last of us firewatch
Fikcyjny uniwersytet z gry The Last of Us

Podczas gry na ogół słyszymy jedynie dźwięki przyrody i inne odgłosy, aczkolwiek kiedy muzyka się pojawia w określonych momentach rozgrywki, bardzo ładnie komponuje się z atmosferą gry. Grafika jest bardzo nietypowa – wszystko jest skąpane w pomarańczowych  lub zielonych odcieniach, a sam styl graficzny został zapożyczony, z oryginalnych plakatów reklamujących park Yellowstone. Daje to w efekcie komiksowy wygląd, kojarzący mi się trochę z Team Fortress. Grafika jest też bardzo minimalistyczna. Nie uświadczymy tu super detali. Pewne obiekty takie jak sama wieża zostały odwzorowane pieczołowicie, ale sam widok parku ze względu na przyjętą konwencję wygląda mało realistycznie.

Firewatch to jedna z lepszych gier napędzanych przez dialogi i jednocześnie jedna z najbardziej rozczarowujących gier historii. Jest ona odpowiednikiem powieści Stephena Kinga, które to mają interesujące zawiązanie historii, ciekawe postacie, świetne dialogi, tajemnicę, a wszystko zwieńczone jest okropnie nieadekwatnym zakończeniem. Myślę ze warto ja spróbować jeśli trafi się na jakiejś dobrej wyprzedaży. Natomiast nie polecam kupować jej za pełną cenę, ponieważ nie jest ona po prostu tego warta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *