Droga bez powrotu to seria sześciu filmów z gatunku slasher. Filmy opowiadają o grupce przypadkowych ludzi, którzy trafiają do odludnych lasów, gdzie wpadają w ręce zdeformowanych kanibali. Każda z kolejnych części jest coraz gorsza i bardziej przewidywalna. W 2021 roku po 7 latach przerwy pojawiła się następna odsłona cyklu będąca zarazem rebootem serii. Czy siódma odsłona wyświechtanego i przewidywalnego cyklu może nas czymś zaskoczyć?
Początek seansu nie nastraja zbyt pozytywnie. Poznajemy grupkę bohaterów wybierających się na Szlak Appalachów. Jak to w horrorach bywa, są to najbardziej stereotypowe postacie, jakie scenarzysta był w stanie wymyślić, z tym że zamiast standardowego zestawu: mięśniak, bezmózga blondynka, ćpun, dostajemy grupkę millenialsów, skrojonych pod jak to określają studia filmowe „współczesną widownię”. Mamy więc parę gejów, zagorzałego socjalistę zafascynowanego ideą sprawiedliwości społecznej, pracownika non profit, studentkę sztuki itp. Młodzi ludzie zostają skonfrontowani ze stereotypowymi amerykańskimi wieśniakami, którzy dramatycznym głosem przestrzegają ich przed zbaczaniem z wyznaczonej trasy. Widać wiec jak na dłoni, do czego zmierzają twórcy. Nierozważni turyści zejdą z trasy, zabłądzą i staną się łupem kanibali, a całość zostanie ubogacona wciskanymi na siłę podtekstami politycznymi. Okazuje się jednak, że chociaż początek odhacza wszystkie możliwe klisze gatunkowe, w drugim akcie film zmienia się w coś zupełnie innego.
Fabuła jest podzielona na dwie linie czasowe. W pierwszej obserwujemy poczynania ojca jednej z bohaterek. Druga dzieje się sześć tygodni wcześniej i pokazuje wędrówkę grupki młodych ludzi przez głuszę. Chociaż za sprawą nieoczekiwanego twistu film odbiega fabularnie od tego, do czego przyzwyczaiła nas seria, wciąż pozostaje pełnokrwistym horrorem. Gdy dochodzi do jakiś dramatycznych wydarzeń, pokazane są one z wszystkim szczegółami. Chociaż sceny śmierci są bardzo dosadne, twórcy celowali w brud i realizm „Teksańskiej Masakry”, a nie radosną rzeźnię w stylu „Martwe zło”.
Oryginalny tytuł filmu to po prostu Wrong Turn — dokładnie taki sam jak pierwsza część cyklu. Ma to sens, gdyż film jest rebootem ignorującym wydarzenia z poprzednich odsłon. Niestety polskie tłumaczenie tytułu wprowadza w błąd. Podtytuł „Geneza” sugeruje, że mamy do czynienia z prequelem, a tak nie jest. Prawdziwym prequelem serii jest czwarta część zatytułowana „Droga bez powrotu 4: Krwawe początki„.
Z obsady najbardziej wyróżnia się Charlotte Vega. Jej postać od samego początku stoi w centrum wydarzeń i sprawia wrażenie „ostatecznej dziewczyny”. Aktorka w bardzo wiarygodny sposób pokazuje przemianę swojej postaci pod wpływem dramatycznych wydarzeń. Na drugim planie całkiem niezłe role zaliczają Matthew Modine i Bill Sage. Niestety tutaj nie możemy powiedzieć nic więcej bez zbytniego wgłębiania się w fabułę, co oznaczałoby spoilowanie.
„Droga bez powrotu. Geneza” to jeden z lepszych rebootów i jeden z ciekawszych horrorów 2021 roku. Aktorzy są wiarygodni w swoich rolach, a fabuła wciągająca i zaskakująca. Film może i nie ma zbyt wiele wspólnego z dotychczasową serią, jednak jest wystarczająco krwawy i rozrywkowy, aby zapewnić niemal dwie godziny dobrej zabawy każdemu miłośnikowi horroru.
7/10