Adaptacja „Wonder Woman” była jedną z najprzyjemniejszych niespodzianek 2017 roku. Po przeciętnym „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” i kiepskim „Suicide Squad”, przygody Wonder Woman były niczym powiew świeżego powietrza w skostniałym uniwersum DC. Sprawnie nakręcony film, z kilkoma spektakularnymi scenami akcji, niewymuszonym humorem i czarującą Gal Gadot w roli głównej podbił serca widzów i krytyków i został najlepiej ocenianym filem DC. Kontynuacja budziła duże nadzieje. Za sterami ci sami twórcy, akcja osadzona w kolorowych latach 80. a historia wzorowana na filmach o Supermanie z Christopherem Reevesem. Twórcy jednak zapomnieli powiedzieć, że chodzi im o film „Superman 3”.
Pół wieku po zakończeniu tragicznych wydarzeń z poprzedniej części, Diana pracuje w muzeum, w wolnym czasie dokonując superbohaterskich uczynków. Jej nowa znajoma, Barbara Ann Minerva, zostaje poproszona przez FBI o zidentyfikowanie skradzionych zabytków. Jeden z nich jest magicznym kamieniem spełniającym życzenie trzymającej go osoby. Diana nieświadomie używa kamienia, aby przywrócić Steve’a Trevora do życia. Barbara także ma życzenie – chce być taka jak Diana. Wonder Woman odzyskuje więc swojego ukochanego a Barbara zyskuje supermoce. Niestety kamień wpada w ręce bezwzględnego milionera Maxa Lorda, który zaczyna wykorzystywać jego moce w swoich niecnych planach.
Zacznijmy od najgorszego elementu filmu, czyli scenariusza. W przypadku Wonder Woman Patty Jenkins była jedynie reżyserem. Tutaj napisała także scenariusz i różnicę widać od razu. Film cechuje całkowite niezrozumienie postaci, komiksowej mitologii, ignorowanie wcześniej ustalonych faktów z uniwersum DCEU i masa bezsensownych i niepotrzebnych scen. W „Justice League” Diana bardzo wyraźnie powiedziała, że od czasów pierwszej wojny ukrywała się i nie interweniowała, tymczasem tutaj kilkakrotnie pomaga ludziom w opałach, a podczas akcji w centrum handlowym widzi ją przynajmniej 100 świadków. W wyniku swojego życzenia Wonder Woman zaczyna tracić moce, jednak gdy jest to potrzebne scenarzystom, moce znowu działają. Już na samym początku filmu z powodu utraty siły Diana nie jest w stanie wyrwać zwykłej kłódki z drzwi, jednak w połowie filmu potrafi pchać ciężarówkę pełną towaru i taranować nią inne auta. Steve Trevor wsiada za stery myśliwca i odlatuje jakby taka maszyna działała tak samo jak znane mu samoloty z czasów I wojny światowej. Nie wspominając nawet o tym, że samolot kradnie z muzeum. No bo wiadomo, że muzea trzymają w swoich zbiorach zatankowane i gotowe do startu myśliwce. A samolot w trakcie lotu staje się niewidzialny. Czemu? Bo Diana przypomina sobie, że kiedyś uczyła się takiej magii, jednak w sumie to nie potrafiła zniknąć niczego oprócz kubka. Takich scen jest więcej. Kiedy coś jest potrzebne scenarzystom, po prostu tego używają, nie przyjmując się takimi drobiazgami jak logika i ciągłość zdarzeń. Wybiórczo działa też moc kamienia. No bo dlaczego Trevor pojawia się w ciele jakiegoś przypadkowego faceta, podczas gdy kamień może zmaterializować wszystko, choćby i potężny mur dzielący cały kraj. Bicz Diany nie może dosięgnąć jakiegoś miejsca, bo działa tam potężna siła…a chwilę później między ujęciami okazuje się, że jednak może. Tak naprawdę jest to ułamek wszelkiego rodzaju nielogiczności i błędów. Lenistwo scenarzystów owocuje także tym, że ciężko zaangażować się w ekranowe wydarzenia i problemy. No jak kibicować głównej bohaterce, kiedy wiemy, że za chwilę swój problem rozwiąże przy pomocy jakiegoś magicznego obiektu, który nigdy wcześniej nie był prezentowany?
Najgorsza z wszystkiego jest jednak końcówka filmu, gdy wszyscy ludzie na całym świecie odwołują swoje życzenia. Naprawdę z 5 miliardów ludzi żaden nie okazał się egoistą, albo nie chciał z radością wszystkich zabić? Nie wspominając nawet o tym, jakim cudem cała populacja świata nagle rozumie po angielsku? Twórcy sami przegapili okazję na rozwiązanie ekranowej intrygi, gdyż w pewnym momencie Steve Trevor łapie głównego przeciwnika i uzbrojony w wiedzę o działaniu kamienia może wypowiedzieć życzenie: chcę, aby wszystko wróciło do normy. Zamiast tego woli się z głównym przeciwnikiem szarpać. Tworzy to gigantyczną dziurę fabularną.
Drugą potworną fuszerką są efekty specjalne. Pozostaje się cieszyć, że ludzie odpowiedzialni za finałową walkę w „Czarnej panterze” nadal działają na rynku i uszczęśliwiają widzów swoją radosną twórczością. Ciężko uwierzyć, że ten film kosztował 200 mln dolarów, kiedy efekty wyglądają jak z serialu produkcji CW. Najlepszy jest wygląd głównej antagonistki po przemianie w potężną Cheetah. Zupełnie jakby ktoś uznał, że modele postaci użyte w filmie „Koty” nie były wystarczająco komiczne i w tej kwestii da się jeszcze sporo zrobić.
Z niewielu dobrych elementów filmu należy wymienić: sprawnie nakręconą scenę akcji na autostradzie, czarującą Gal Gadot i jej chemię z Chrisem Pinem, Kirsten Wiig, która przed swoją transformacją daje całkiem niezłą interpretacje Seliny Kyle i balansującego na granicy kiczu i overactingu Pedro Pascala. Szkoda, że scenarzyści nie dali mu do zagrania lepszego materiału. Jego postać miota się między maniakiem pragnącym podbić świat, a tchórzem, gotowym popłakać się ze strachu w obliczu najmniejszego niebezpieczeństwa. Widać, że twórcy chcieli stworzyć postać wewnętrznie skonfliktowaną i niejednoznaczną, jednak końcowy rezultat nie jest zbyt dobry.
W jednej ze scen bohater grany przez Chrisa Pine’a myli śmietnik ze sztuką nowoczesną (zresztą wcale mu się nie dziwię). Dokładnie taki samy błąd popełnili twórcy filmu. Chcieli dostarczyć widzom radosne i beztroskie kino superbohaterskie, ale pomylili lekkość z kampem. Wonder Woman 1985 to kiczowaty, nudny i przydługi sequel, który żeruje na nieoczekiwanym sukcesie poprzedniej części. Scenariusz jest chaotyczny i napisany po linii najmniejszego oporu a efekty specjalne porażają swoją nieudolnością. Wonder Woman 1984 to bez wątpienia najsłabszy film w uniwersum DC.
4/10
Zgadzam się, film tragedia, pierwsza część była naprawdę ciekawa i wciągająca, WW84 jest przegadana o co najmniej godzinę…
Już dawno nie męczyłem się na filmie by wytrwać do końca tutaj naprawdę miałem wielka ochotę wyłączyć film bo mnie denerwował
W latach 80. XX wieku na świecie nie było 7 miliardów ludzi, wzrastała ona z 4 do 5 miliardów. No i nie po najmniejszej linii oporu, tylko po linii najmniejszego oporu. A tak poza tym tekst ok:)
Dobre spostrzeżenie. Faktycznie było wtedy niecałe pięć miliardów. Dzięki.